Liza była ciepło ubrana i zaopatrzona w szereg zaleceń Marii Brauner. Jej stan wydawał się zadowalający i teraz odpoczywała w pokoju, do którego zostali zaproszeni książę i archeolog.

- Ucieszy się, widząc was - powiedziała hrabina. - Pytała o was kilka razy. Józef was zaprowadzi.

Liza nie należała do osób, które uskarżają się na stan zdrowia. Pomimo męczącej podróży siedziała na szezlongu w pięknym szlafroku z białego jedwabiu przetykanym błękitną nicią. Była blada, a w rozcięciu rękawa widać było kawałek zabandażowanego ramienia. Jednak jej zachowanie pełne dumy przypominało postawę babki. Przywitała ich krótkim:

- Bogu niech będą dzięki! Jakie przynosicie wieści?

- Chwileczkę! - przerwał Morosini. - To nie pani powinna domagać się wieści, lecz my! Po pierwsze, jak się pani czuje?

- A jak pan myśli? - spytała z filuternym uśmiechem, który widział u niej pierwszy raz.

- Nie widać po pani - wtrącił Adalbert - że zaledwie wczoraj usunięto pani kulę. Wygląda pani znakomicie!

- Oto człowiek, który potrafi przemawiać do kobiet! - westchnęła Liza. - Nie mogę tego samego powiedzieć o panu, książę!

- Dlatego nie zamierzam nawet próbować - odparł Morosini. - W czasach naszej współpracy też nie układałem dla pani madrygałów... Zresztą, z pani winy!

- Nie wracajmy do przeszłości i zajmijmy się ostatnimi wypadkami. Jakie przynosicie wieści?

- Nie najlepsze, dlatego się obawiam, że mogłaby je pani przyjąć równie źle, jak pani babka, gdyby przyszło nam do głowy, aby je jej przekazać.

- Ukryliście coś przed nią?

- Nie mogliśmy uczynić inaczej - odparł Adalbert. - Czy wyobraża sobie pani, że opowiemy, jak leżąc plackiem pod jej oknami, podsłuchiwaliśmy, o czym rozmawiała z pewnym Aleksandrem?

- Golozienym? Kuzynem? Dlaczego to was interesowało?

- Jeszcze do tego wrócimy - rzeki Aldo - ale najpierw chcielibyśmy wiedzieć, co pani o nim myśli?

Liza wbiła oczy w sufit, po czym westchnęła.

- Nic albo niewiele... Jest jednym z tych dyplomatów żądnych pieniędzy, kutych na cztery nogi, lecz niezdolnych do osiągnięcia szczytów kariery. Ludzi tego pokroju można spotkać w kancelariach i kręgach rządowych. Pieniądze bardzo go interesują.

- Cudownie! - przerwał jej rozpromieniony Aldo. -A teraz, Adalbercie, będzie ci znacznie łatwiej opowiedzieć o naszej wyprawie, o tym, co zobaczyliśmy przez okno, i o tym, co się stało potem. To urodzony gawędziarz! - wyjaśnił Lizie.

Tym razem Vidal-Pellicorne rozwinął się jak słonecznik, na który padły promienie słońca. Jego spojrzenie skierowane w stronę Morosiniego było przepełnione wdzięcznością, gdyż przyjaciel dał mu okazję zabłyszczeć przed tą, która pociągała go coraz bardziej. Dokładnie opisał nocną scenę, nie pomijając najmniejszego szczegółu, a zwłaszcza tego, co nastąpiło potem: dziwną, krótką wizytę Aleksandra w willi baronowej Hulenberg.

Liza słuchała z uwagą, lecz nie mogła powstrzymać się od przytyku.

- Podsłuchiwać pod oknami to coś nowego! Nie wiedziałam, że tak traktujecie przyjaciół.

- Chciałem pani przypomnieć, że do tej pory hrabina nie traktowała nas jak przyjaciół. Lecz jeśli to, co pani opowiedzieliśmy, zasługuje tylko na kpinę...

Liza delikatnie dotknęła dłoni księcia.

- Proszę się nie gniewać. Moja ironia jest nie na miejscu i wynika z tego, że odczuwam prawdziwy niepokój. To, co odkryliście, jest bardzo ważne i trzeba o tym powiedzieć babce. Co do mnie, wcale mnie to nie dziwi, zawsze podejrzewałam kuzyna o złe zamiary.

Wstała i żywym krokiem podeszła do drzwi, lecz Adalbert przytrzymał ją za róg szlafroka.

- Niech się pani tak nie śpieszy. Jest może coś lepszego do zrobienia.

- Ale co, na Boga! Chcę, żeby ten typ natychmiast opuścił dom!

- Tym sposobem się wymknie i nigdy go nie złapiemy! - zadrwił Aldo. - Niech pani nie będzie dzieckiem. Dopóki jest tutaj, przynajmniej mamy go na oku. Coś mi mówi, że mógłby doprowadzić nas do Elzy.

- Pan chyba śni! Może nie jest wybitnie inteligentny, ale to szczwany lis.

- Być może, ale nawet szczwane lisy wpadają czasem w pułapkę uśmiechu młodej dziewczyny - zauważył Aldo. - A zatem, niech pani będzie dla niego czarująca, moja droga, nawet jeśli...

Ciemne oczy Lizy zaiskrzyły złością.

- Po pierwsze, nie jestem pańską drogą, a po drugie, nigdy mnie nie zmusicie, abym była miła dla tego starego capa! Czy może pan sobie wyobrazić, że ktoś w jego wieku stara się o moją rękę?

- No to jeszcze jeden... Stanowi pani prawdziwe zagrożenie dla męskiego rodu!

- Proszę sobie darować to grubiaństwo! Jeśli mój czar osobisty wydaje się panu niewystarczający, musi pan wiedzieć, że fortuna mego ojca czyni ze mnie bardzo atrakcyjną partię. Tak naprawdę... nigdy nie byłam bardziej szczęśliwa niż przez te dwa lata, podczas których ukrywałam się pod maską Miny - dodała z goryczą.

Przybity, że sprawił Lizie przykrość, Morosini chciał ująć jej dłoń, kiedy z głębi domu dobiegł odgłos dzwonka zwiastujący kolację.

- Siadajcie do stołu - powiedziała Liza. - Zobaczymy się później.

- Pani nie idzie z nami?

- Mam dobrą wymówkę, by uniknąć spotkania z Golozienym. I zamierzam z niej skorzystać.

- To całkiem zrozumiałe - powiedział Adalbert - ale chyba nie ma pani racji.

Przydałaby się dodatkowa para oczu i uszu.

- Troszczcie się o swoje... i nie zapomnijcie przyjść się ze mną pożegnać.

Jeśli Liza planowała chwilę spokojnej refleksji, to się zawiodła. Zaledwie skończyła mówić, kiedy do pokoju, niczym trąba powietrzna, wpadła hrabina. Wyglądała na bardzo wzburzoną. Za nią, jak cień, podążał Aleksander.

- Popatrz, co przed chwilą znalazł Józef - rzekła stara dama, podając Lizie kartkę papieru. - Leżała na stole nakrytym do kolacji, obok mojego nakrycia. Zuchwałość tych padalców nie zna granic! Ośmielają się wkroczyć pod mój dach!

Liza wyciągnęła dłoń po kartkę, lecz Morosini był szybszy. Rzut oka wystarczył, by odszyfrować wiadomość, krótką i okrutną:

Jeśli chce Pani ujrzeć pannę Hulenberg całą i zdrową, proszę być posłuszną naszym rozkazom i pod żadnym pretekstem nie zawiadamiać policji. Proszę zostawić klejnoty jutro wieczorem w miejscu, które wskażemy później.

- Czy domyśla się pani, w jaki sposób dostarczono wiadomość? - spytał Morosini, podając papier Lizie.

- Nie mam pojęcia! Odpowiadam za moich służących jak za siebie samą! - odparła hrabina. - Chociaż... jedno z okien w jadalni było otwarte i Józef przypuszcza...

- Że list wpadł przez okno? Musiałby chyba mieć skrzydła! Nie, nie, ktoś musiał go podrzucić. Czy pozwoli mi pani spojrzeć? Zostań z paniami, Adalbercie - dodał, obrzucając kuzyna hrabiny spojrzeniem pozbawionym wyrazu. - Jedna osoba wystarczy.

Morosini, prowadzony przez starego kamerdynera, udał się do salonu, gdzie długi stół na trzydzieści osób został nakryty dla czterech. Zauważył, że miejsce hrabiny znajdowało się najbliżej otwartego okna.

Uważnie zlustrował wszystkie szczegóły, wyjrzał na zewnątrz, by ocenić wysokość, po czym wyszedł z salonu i poprosił Józefa, żeby przyniósł mu latarkę.

Razem obeszli cały dom, aż znaleźli się na wysokości jadalni. Znajdowała się na tym samym poziomie co loggia, ale nie miała z nią połączenia, co czyniło dostęp do niej o wiele trudniejszym. Aldo stwierdził, że brak śladów włamania - przy tak wilgotnej aurze zabłocone buty zostawiłyby znaki. Nie było również żadnego śladu na pozbawionych kwiatów trawnikach otaczających willę. Potwierdziło się jego przekonanie, że kartkę musiał podrzucić ktoś z domowników, a ponieważ nie można było podejrzewać służących, których oddanie nie budziło żadnej wątpliwości, pozostawała jedna osoba: Golozieny.

- Czy coś pan znalazł? - spytała hrabina, kiedy książę wrócił do małego salonu.

- Nic, pani hrabino. Pani wrogowie muszą mieć do pomocy ducha albo... wspólnika.

- Nie chcę nawet o tym myśleć!

- A jednak musi istnieć jakieś wyjaśnienie.

- Co do mnie - wtrącił Golozieny nieszczerze - zastanawiam się, czy nie jest to wasza sprawka? W końcu, w tym gronie, tylko wy jesteście obcy...

- Nie dla mnie! - przerwała Liza, stając w drzwiach otulona suknią z zielonego weluru. - Jeśli pan będzie dalej rzucał takie oskarżenia, więcej się do pana nie odezwę!

- Nie zrobiłaby pani tego, droga... bardzo droga Lizo. Wie pani, jak ją podziwiam i...

- Będzie ją pan podziwiać przy stole - przerwała hrabina. - Domyślam się, kochanie, że postanowiłaś do nas dołączyć?

- Tak, babciu. Powiedziałam Józefowi, żeby nakrył i dla mnie.

Po takim wstępie kolacja przebiegała w ponurej ciszy. Stołownicy pogrążeni byli we własnych myślach. Milczenie odważył się przerwać Golozieny, rzucając kuzynce pytanie, co zamierza w związku z wiadomością od porywaczy.

Pani von Adlerstein zadrżała, jakby wyrwano ją ze snu, lecz spojrzenie, którym obrzuciła kuzyna, było pełne gniewu.

- Co za głupie pytanie! A cóż ja mogę innego, jak ich posłuchać! A przecież dobrze pan wie, jak nienawidzę tego słowa! Będę zatem czekać na drugą wiadomość, a potem... Józef wyjął już klejnoty ze schowka i przyniósł je tutaj.

- Zaczekaj, babciu! - zaprotestowała Liza. - Zanim oddasz je tym ludziom, musimy mieć pewność, że Elza żyje i że bandyci dobrawszy się do łupu, nie będą chcieli pozbyć się niewygodnego świadka! Mamy do czynienia z typami, dla których życie ludzkie się nie liczy: jeden trup mniej, jeden więcej to dla nich bez znaczenia!

- Co proponujesz?

- Na razie nie wiem... ale jedno jest pewne: nie wolno nam zawiadomić policji. Zresztą wydaje mi się, że tutejszy posterunek nie daje sobie rady z tym zadaniem i poprosi o pomoc kolegów z Wiednia. Dlatego - dodała, zwracając się do Golozieny'ego - ponieważ pewnie wraca pan jutro do stolicy, mam nadzieję, że również zachowa pan milczenie i nie będzie szukał pomocy w... pewnych kręgach.

Na te słowa hrabia zaperzył się i z wściekłością uniósł swą kozią bródkę, która utworzyła kąt prosty z chudą, żylastą szyją.

- Niech mnie pani nie traktuje jak kretyna, Lizo! Nie zrobię niczego, co mogłoby pani zaszkodzić. Zresztą mam zamiar przedłużyć pobyt tutaj. Myśl, że zostawiłbym was obie w tak trudnej sytuacji, kazała mi zmienić plany. Pragnę czuwać nad wami... jeśli pozwolicie - dodał, patrząc z nadzieją na kuzynkę.

Hrabina odpowiedziała mu uprzejmym uśmiechem.

- Miło to słyszeć - odparła. - Oczywiście, może pan zostać, jak długo chce. Pana oddanie jest wzruszające...

Jeśli młoda dziewczyna czuła coś do kuzyna babki, to na pewno nie była to wdzięczność, a jeszcze mniej radość, lecz Gołozieny posłał jej tak promienne spojrzenie, jakby właśnie zgodziła się oddać mu rękę.

- Doskonale! - powiedział. - W takim razie, może należałoby na tym zakończyć nasz wieczór? Wszyscy są zmęczeni i powinni odpocząć, zwłaszcza Liza.

Znaczenie jego słów było zbyt jasne.

Ten typek wyrzuca nas za drzwi - pomyślał Morosini. -Najwyraźniej przeszkadzamy mu w czymś.

Lecz hrabina, wstając od stołu, zdawała się akceptować propozycję kuzyna bez zastrzeżeń.

- Przyznaję, że odczuwam zmęczenie. Jeśli panowie pozwolą, napijmy się kawy i rozstańmy do jutra.

- Ja dziękuję za kawę - rzucił Adalbert. - Jeśli wypiję choć jedną, nie zmrużę oka.

Aldo zamierzał się pożegnać, lecz Adalbert, zgadując, że przyjaciel potrzebuje chwili, przedłużał pożegnanie, racząc panią von Adlerstein i jej kuzyna małym wykładem na temat formułek grzecznościowych używanych w starożytnym

Egipcie.

W tym czasie Morosini dołączył do Lizy na galerii łączącej pokoje.

- Czy na noc może pani zostawić któreś drzwi domu otwarte?

- Tak sądzę... może drzwi do kuchni... Ale mogę wiedzieć po co?

- Ile czasu minie, zanim wszyscy zasną i w domu zalegnie cisza? Godzina?

- To trochę za mało. Przynajmniej dwie. Ale co pan zamierza?

- Zobaczy pani. Za dwie godziny przyjdziemy do pani pokoju... Proszę przygotować sznur.

- Do mojego pokoju? Pan chyba oszalał!

- Powiedziałem: przyjdziemy, a nie: przyjdę! Niech pani nie wyciąga pochopnych wniosków i mi zaufa. Adalbercie! - krzyknął doniosłym głosem. - Nasza gospodyni potrzebuje odpoczynku, a nie wykładu!

- To prawda. Jestem niepoprawny. Proszę o wybaczenie, hrabino!

Trzy osoby, które ukazały się na galerii, zastały Morosiniego samego jak palec, z papierosem w dłoni. Liza zniknęła niczym sen.

Aby mieć pewność, że goście naprawdę się wynoszą, Golozieny odprowadził ich do samochodu, a Adalbert, by mu sprawić przyjemność, ruszył, powodując tyle hałasu, ile tylko dało się wycisnąć z jego małego, czerwonego bolidu.