- Niech pan koniecznie przyjedzie do Wenecji - zakończył Aldo, ściskając dłoń młodziana. - Zobaczy pan! Serenissima potrafi zdziałać cuda! Niech pan zapyta Lizę!

- Cudownie byłoby pojechać tam z Lizą!

Kiedy zostali sami, Morosini i Vidal-Pellicorne pogrążyli się w myślach. Pierwszy odezwał się Adalbert, wyrażając odczucia ich obydwu.

- Tym razem wszystko skończone! Nie udało nam się uratować biednej kobiety i opal spoczął wraz z nią na dnie wodospadu. To prawdziwa katastrofa.

- Może uda się odnaleźć ciało?

- Nie wierzę. Ale jeśli pozwolisz, zostanę tu jeszcze kilka dni i poczekam na dalszy bieg wypadków.

- A zostań sobie, jak długo chcesz!

Archeolog poczerwieniał nagłe jak piwonia aż po czubki włosów.

- No bo... mógłbyś pomyśleć, że szukam okazji, aby zostać jak najdłużej z Lizą.

- Nie mam nic przeciwko temu. Nie roszczę sobie żadnego prawa do panny Kledermann, podobnie jak nie mam złudzeń co do tego, jakimi ona darzy mnie uczuciami. Ciebie lubi, a zatem...

- Jak mawia Fritz, porzućmy marzenia! Potem, pojadę do Zurychu i postaram się spotkać z Szymonem. Powinien o wszystkim dowiedzieć się jak najszybciej.

- Na twoim miejscu najpierw udałbym się do pałacu Rothschildów w Wiedniu. Baron Ludwik z pewnością będzie wiedział, gdzie obecnie zatrzymał się jego stary przyjaciel, rzekomy baron Palmer... Dzięki temu, będziesz mógł spędzić kilka dni więcej z Lizą.

Adalbert, któremu wzruszenie odjęło mowę, chwycił przyjaciela w ramiona i ucałował z dubeltówki.

Następnego dnia rano Morosini opuszczał Bad Ischl, zasiadłszy za kierownicą fiata. Był sam.




























Część trzecia

Trąd w Wenecji

Rozdział dwunasty

W potrzasku

Morosini pierwszy raz wracał do domu samochodem. Dotychczas, jak każdy prawdziwy, zakochany w lagunie wenecjanin, przemieszczał się drogą wodną. A na podróże zagraniczne wybierał wielkie europejskie ekspresy - wygodne, luksusowe hotele na szynach.

Jednak i tym razem był zachwycony podróżą: jego fiacik sprawował się nienagannie. W dodatku to pozwalało księciu zjawić się w domu niespodziewanie. Dzięki temu miał szansę odkryć, co naprawdę dzieje się pod jego własnym dachem.

Po przyjeździe do Mestre zostawił auto w jedynym garażu w mieście i po chwili wahania, czy wsiąść na niezbyt spieszną barkę, wybrał pociąg, który kursował między Mestre i Wenecją kilka razy dziennie. Piękność Adriatyku była połączona z lądem podwójnymi torami długości trzech tysięcy sześciuset metrów odponte sulla Laguna*

* Most drogowy został zbudowany w 1933 r. Bardzo dziękuję panu Leonello Brandolininiemu za tę cenną informację!

Wjeżdżając kilka minut później na wenecki dworzec, Morosini był przekonany, że nikt nie będzie na niego czekać, gdyż o tej porze nie przyjeżdżał żaden z pociągów dalekobieżnych. Dlatego nie mógł ukryć zaskoczenia na widok bagażowego, który wziął jego walizy.

- Przyjechałem do Mestre samochodem, a potem przesiadłem się na pociąg. Wydaje mi się, że teraz częściej będę jeździł koleją. Cóż, czasy się zmieniają...

- Dobrze pan mówi! - przytaknął bagażowy, pokazując brodą dwóch wyrostków w czarnych furażerkach, którzy przechadzali się wolnym krokiem z założonymi do tyłu rękami. - Wszędzie ich teraz pełno! Nie wiedzieć skąd się wzięli, ale nie wróży to nic dobrego! A żeby pan wiedział, jacy skorzy są do bójki!

- A policja? Co na to policja?

- Przymyka oczy! Tak jest wygodniej... No właśnie, a oto i oni!

Rzeczywiście, mundurowi szybko zainteresowali się eleganckim podróżnym, który sprawiał wrażenie, jakby znalazł się w tym miejscu przez przypadek.

- Skąd pan przybywa? - nie dbając o zbędne uprzejmości, spytał jeden z nich.

- Z Mestre, gdzie zostawiłem samochód. Czy to zabronione?

Jeden z mężczyzn, dłubiąc od niechcenia w zębach, odparł opryskliwie:

- Nie, ale to nienormalne. Obcokrajowiec?

- Jestem bardziej wenecki niż pan, i wracam do domu!

Nie zamierzając dłużej pertraktować z prostakami, Morosini ruszył dalej, lecz mężczyźni nie zamierzali zostawić go w spokoju.

- Powiadasz pan, że jesteś stąd... A jak się nazywasz?

- Możecie spytać pierwszego lepszego człowieka na dworcu: wszyscy mnie tu znają!

- To przecież książę Morosini! - wyjaśnił bagażowy. -Cała Wenecja go kocha, gdyż jest bardzo hojny!

- Jeden z tych próżniaków, którzy nigdy nie splamili rąk uczciwą pracą?

- Mylicie się, przyjaciele, ja pracuję! Jestem antykwariuszem... a teraz żegnam! Idziemy, Beppo!

Książę odwrócił się do natrętów plecami, przeklinając w duchu, że zamiast przypłynąć barką, przyjechał pociągiem. Gdyby wybrał drogę wodną, uniknąłby tego wielce nieprzyjemnego spotkania.

Wsiadł do łodzi należącej do hotelu Danieli, której sternik przypłynął po pakunki i zaproponował, że go podwiezie. Droga przez Canale Grandę stanowiła dla niego zawsze chwilę szczególnej łaski: tym razem chciał smakować jej urok w blasku zachodzącego słońca, jaki nieczęsto można oglądać u schyłku jesieni. Taki dzień jak dziś - niebieskie niebo i ciepłe powietrze przesycone zapachem morza - był w listopadzie rzadkością.

Kiedy łódź skręciła w prawo w rio Foscari, Morosini przeżył prawdziwy szok: przed jego pałacem, z karabinem na ramieniu stał na straży chłystek w czarnej koszuli podobny do tych, których spotkał na dworcu.

- Zdaje się, don Aldo, że ma pan gości! - rzucił człowiek z hotelu Danieli. - Te typy zaczynają się strasznie panoszyć!

- Rzeczywiście, wszędzie ich pełno - rzucił książę przez zaciśnięte zęby.

I nie czekając, aż nieproszony gość zacznie go wypytywać, zaatakował pierwszy. Młokos na pytanie, co tu robi, najpierw się zaczerwienił pod gniewnym spojrzeniem księcia, lecz wkrótce odzyskał pewność siebie i odparł bezczelnym tonem:

- To nie pańska sprawa! A wy, czego tu szukacie?

- Chcę wejść do domu! Ten pałac należy do mnie! Młokos odsunął się niechętnie i bezczynnie przyglądał się wyładowywaniu bagaży. Morosini zostawił walizy w przedsionku i udał się do biura, wołając Zachariasza. Poczuł narastający niepokój.

Pierwszy pojawił się Hieronim Buteau, blady jak chusta i tak przejęty, że Aldo myśląc, iż ten zaraz zemdleje, rzucił się, by go podtrzymać.

- Hieronimie, co ci jest? Jesteś chory?

- Rzeczywiście, umieram z niepokoju! Dzięki Bogu, że już wróciłeś! Przyszedł mój telegram?

- Nic nie dostałem. Kiedy go wysłałeś?

- Przedwczoraj. Zaraz po tej strasznej tragedii!

- Musiałem już być w drodze. Ale o jakiej tragedii mówisz?

- Cecina i Zachariasz... zostali zatrzymani przez faszystów! I wszystko za to, że próbowali wyrzucić za drzwi człowieka, który chciał tu zamieszkać! Och, Aldo...

to chyba jakiś koszmarny sen!

- Jaki człowiek? Mówże, na Boga! Buteau odwrócił głowę.

- To ten Solmański! Przyjechał dwa dni temu... Przyprowadziła go córka...

- Co takiego?...

Aldo pomyślał, że któryś z nich chyba oszalał. Solmański, ten nędznik i morderca, w jego domu?! Przyprowadzony przez Anielkę?! Przez kilka sekund próbował ochłonąć, ale nadal nic z tego wszystkiego nie rozumiał... Czy ta najsprytniejsza kobieta, jaką znał, zagrała mu na nosie, utrzymując, że się ukrywa przed rodziną, aby lepiej zacierać ślady tych, którzy, jak utrzymywała, ją prześladowali? To wcale by go nie zdziwiło. Od pierwszego spotkania Anielka kpiła z niego w żywe oczy!

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że mieli czelność u mnie zamieszkać?

- Owszem! Przyszli pod eskortą faszystowskiej milicji. Musisz wiedzieć, że ta kobieta podająca się za twą narzeczoną spędza większość czasu u nas.

-...I to wszystko przez głupotę młodego Pisaniego, któremu zawróciła w głowie. Już ja mu natrę uszu! A propos, gdzie on jest? Czy klęczy u stóp swej wybranki?

- Nie. Zniknął po tym, jak zagrała mu na nosie, nazywając go głupcem. Pewnie uciekł, gdzie pieprz rośnie, nie mogąc przełknąć wstydu.

- Ma szczęście, i tak wyrzuciłbym go za drzwi! Ale co z Ceciną, co z Zachariaszem, mówże!

- To wszystko stało się tak nagle... Widząc Solmańskich z bagażami, w asyście szefa czarnych koszul, Cecina wpadła w furię, z której znana jest przecież w całej Wenecji. Od słowa do słowa, wobec próby najazdu na to, co traktowała jak swoje terytorium, i niemożliwego do zniesienia pogwałcenia sprawiedliwości, ta krewka kobieta wyznała bez ogródek, co myśli o nowych władzach Włoch. Skutek był natychmiastowy: została aresztowana, a ponieważ Zachariasz ruszył żonie z odsieczą, oboje zostali zatrzymani za obrazę świętej osoby Duce! Możesz mi wierzyć, że zrobiłem wszystko, co w mej mocy, by ich uwolnić, ale ten Fabiani, który ich zabrał, groził, że jeśli nie odstąpię, to spotka mnie taki sam los! Dodał też, że hrabia Solmański jest osobistym przyjacielem Mussoliniego i wybranie naszego pałacu na lokum dla niego jest nadzwyczajnym zaszczytem, który należało docenić! Wyjaśniłem, że podczas nieobecności gospodarza nie wypada wprowadzać obcych ludzi pod ten dach. Ale dowiedziałem się, że twoja przyszła żona i jej ojciec nie są żadnymi obcymi ludźmi...

- Co za bezsensowna historia! A przecież nie ukrywałem przed lady Ferrals, co o tym myślę!

- Może myślała, że chcesz ją sprawdzić, albo Bóg wie co. Tak czy inaczej, musiałem ustąpić, nie chcąc zostawić domu bez opieki.

- A kto ośmieliłby się cokolwiek ci zarzucić, drogi przyjacielu? - rzekł Morosini przejęty przygnębieniem starego nauczyciela. - Są tutaj?

- Tak, w salonie z przedmiotami z laki, gdzie Liwia podała im herbatę.

- Czują się jak u siebie! Tak sobie myślę... kto zastąpił Cecinę w kuchni?

Buteau spuścił głowę i poczerwieniał jak burak.

- Och... z kawą czy herbatą całkiem nieźle radzą sobie Liwia i Fulwia... Co do reszty... to ja...

- Ty gotujesz? - zdziwił się Morosini. - Ośmielili się o to prosić?

- Nie. To ja sam tak zadecydowałem. Wiesz, jak Cecina kocha swoje królestwo, swoje garnki i patelnie, więc pomyślałem, że będzie jej lżej, jeśli zajmie się nimi przyjaciel. Musi być bardzo nieszczęśliwa...

Aldo objął starego nauczyciela i przycisnął do serca. Wiedział, że mimo licznych słownych utarczek, zwłaszcza na tematy kulinarne, więzi między Ceciną a Buteau stały się wręcz braterskie.

- Mam nadzieję, że szybko wróci, żeby powiedzieć, co o tym myśli... - dodał. - A teraz muszę się zająć najeźdźcą!

- Tylko bądź ostrożny! - ostrzegł pan Buteau. - Nie zapominaj, że jesteśmy pilnowani. Wystarczy, że jeśli ponure chłopię sterczące u wejścia wyciągnie gwizdek, a ściągnie nam na głowę całą watahę swych koleżków! Ci ludzie są zdolni zabrać nam wszystko!

- Niedoczekanie!

Książę rzucił się na schody, pokonując po cztery stopnie, lecz nagle zwolnił, by dać sobie czas do namysłu i pozwolić opaść emocjom. Gdyby dał się im ponieść, bez wątpienia, po przekroczeniu progu salonu, chwyciłby tego starego diabła Solmańskiego za gardło i wyrzucił przez okno do Canale Grandę!

Po dotarciu doportego, długiej galerii, gdzie pod wyniosłym spojrzeniem doży, Francesca Morosiniego, zgromadzono pamiątki z wielkich bitew morskich, pamiętnych lat sławy rodu, rzucił płaszcz, rękawiczki i kapelusz na jeden z morskich kufrów, i wbił mroczne spojrzenie w drzwi, za którymi czaił się nieprzyjaciel. Miał wrażenie, że jakiś obleśny robak toczy wspaniały owoc, dumną siedzibę osławioną wiekami świetności! Ale to nie była pora na filozofowanie. Zrobił głęboki wdech jak przed zanurkowaniem, otworzył zdecydowanym ruchem drzwi i wszedł do środka...

Ojciec z córką siedzieli przy starym, okrągłym stoliku, na którym leżała srebrna taca: on, zgodnie ze swym zwyczajem, cały ubrany na czarno, z monoklem, ona w zwiewnym wdzianku z białej wełny, nadającym jej wygląd bajkowej wróżki, który dawniej tak na Aida działał, lecz teraz pozostawił niewzruszonym.

Pierwsza odezwała się Anielka. Odstawiwszy filiżankę, wyciągnęła ręce i wyszła księciu na spotkanie.

- Aldo! Jesteś nareszcie! O jakżem szczęśliwa...

Była gotowa go uściskać, lecz on zatrzymał ją jednym oschłym gestem, nie obdarowując nawet pobieżnym spojrzeniem. I rzekł:

- A ja nie jestem pewien, czy długo nią pani zostanie! Po czym ruszył prosto na hrabiego, który popatrzył w jego stronę z półuśmieszkiem.