– Davencourt jest przyjacielem Adama Ashwicka, jeszcze z wojska, tak mi się zdaje. Był na kolacji u Ashwicków w ubiegłym tygodniu, kiedy byliśmy tam z wizytą. – Joss spojrzał bystro na Julianę. – Ty chyba też byłaś zaproszona?

Juliana znów wzruszyła ramionami.

– Zaproszono mnie jako partnerkę Edwarda, więc odmówiłam. Wy wszyscy jesteście tak przejrzyści, jeśli chodzi o swatanie. Zupełnie jakbym nadawała się na żonę Edwarda Ashwicka.

– Czemu nie? – spytał Joss łagodnie. – Jemu bardzo na tobie zależy.

– Zapewne. Ja też go kocham… jak brata. – Juliana uśmiechnęła się. – Choć nie tak jak ulubionego brata. Nie tak jak ciebie.

Na wargach Jossa dostrzegła cień uśmiechu.

– Dziękuję ci, Ju. Robi mi się ciepło koło serca, kiedy to słyszę. A więc dlaczego nie wyjdziesz za Ashwicka i nie pozwolisz mu naprawić twojej reputacji?

– Okropność! – Juliana skrzywiła się. – Nie chcę, żeby Edward poświęcał się dla mnie. A wyobrażasz sobie, jak by te wszystkie stare plotkarki skrzeczały, gdyby duchowny poślubił upadłą kobietę. Dwukrotnie zamężna wdowa ze zbrukanym nazwiskiem. Poza tym, Joss, ja nie mam ochoty się zmieniać. – Ciaśniej otuliła ramiona jedwabnym szalem. – Nie wyjdę już więcej za mąż, mój drogi. Jest zbyt wiele powodów, dla których nie mogę tego zrobić. Zapadła cisza.

– Kolacja i tak sprawiłaby ci przyjemność – powiedział w końcu Joss. – Ashwickowie mają znakomitego kucharza.

– Zapewne podaje obfitsze desery niż Emma Wren kolacje.

– Znacznie.

Uśmiechnęli się do siebie, po czym Juliana westchnęła.

– Chyba powinnam była przyjąć to zaproszenie. Ostatnio nie otrzymuję ich wielu z przyzwoitych domów.

Joss roześmiał się.

– Mogłabyś się nawet dobrze bawić.

– Może. Choć uważam żony za zbyt szacowny gatunek, nie wyłączając twojej, obawiam się, mój drogi…

Brat uśmiechnął się do niej blado.

– Wiem. Wierzę, że polubiłabyś Amy, gdybyś zadała sobie odrobinę trudu.

Juliana pokręciła głową. Nawet gdyby próbowała z całych sił – a prawdę mówiąc nie bardzo się starała – nie mogłaby polubić Amy Tallant. Było w niej coś tak mdłego i zdrowego, czego nie była w stanie strawić.

– Nie sądzę. Ja i Amy interesujemy się zupełnie innymi sprawami. Co zaś do Annis Ashwick, cóż, przyznaję, że mnie w jakimś sensie przeraża, taka z niej sawantka!

– Mówisz zupełne bzdury, Ju – powiedział Joss chłodno. Spojrzał na zegarek. – Czas na mnie. Amy na pewno już wróciła z teatru. Wybrała się z Annis na „Króla Lira”.

– Szekspir, okropność! – Juliana wzdrygnęła się z teatralną emfazą. – Potwierdziłeś mój punkt widzenia, Joss. Wolałabym raczej dać sobie wyrwać wszystkie włosy pęsetą, niż wysiedzieć na którejś tragedii Szekspira.

Po wyjściu brata Juliana została jeszcze jakiś czas na tarasie, obserwując dopalające się świece i ćmy przypiekające sobie skrzydełka nad nikłym płomieniem. W ogrodzie robiło się coraz zimniej. Wstała i ciaśniej otuliła się szalem. Nowa jedwabna suknia, wynik wyprawy po zakupy z Emmą Wren poprzedniego dnia, sprawiła jej przykre rozczarowanie, bo cisnęła pod pachami. Julianie często zdarzało się robić zakupy pod wpływem impulsu, ale nigdy tego nie żałowała. Nazajutrz odeśle suknię do sklepu i odmówi zapłaty. Nieważne, że raz miała ją na sobie i że na spódnicy ze srebrnej gazy była plamka od porto.

Gdy zegar wybił jedenastą trzydzieści, weszła do środka. Na kominku leżał stosik kart wizytowych. Miała słuszność, mówiąc bratu, że niewiele z nich pochodziło od osób godnych szacunku. Na szczęście tych niezbyt szacownych było na tyle dużo, że zapełniały lukę. Wybrała kartę o srebrnych brzegach i postukała w nią w zamyśleniu. Crowns to nowy ekskluzywny salon gry, założony przez byłą kurtyzanę, Susannę Kellaway. Idealne miejsce dla cieszącej się złą sławą wdowy gotowej przegrać swoje pieniądze. Po co siedzieć w domu i użalać się nad sobą, skoro w zasięgu ręki są pieniądze, które można wygrać i przegrać? Juliana wbiegła na schody, po drodze wołając pokojówkę.

Pierwszą osobą którą zobaczyła po wejściu do Crowns godzinę później, był jej brat Joss. Wraz z Adamem Ashwickiem i Sebastianem Fleetem, popijał drinka w rogu salonu. Uśmiechnęła się do siebie. Hipokryzja mężczyzn nigdy nie przestała jej zdumiewać. Oto Joss, który tak niedawno deklarował z poczuciem wyższości, że udaje się do domu, do Amy, a tymczasem godzinę później tkwił w salonie gry. Adam też, żonaty zaledwie od roku… Juliana pokręciła głową, a jej wargi wygiął cyniczny uśmieszek. Obaj powinni się wstydzić. Uświadomiła sobie, że była rozczarowana bratem i jego przyjacielem. Interesujące. Być może nie straciła całkowicie wiary w ludzką naturę, mimo wszystko.

Spostrzegła, że nie tylko ona się im przygląda; w kierunku trzech dżentelmenów wyraźnie przesuwała się grupka luksusowych prostytutek. Juliana ich nie winiła. Jej brat, Adam i Seb należeli do najprzystojniejszych mężczyzn w Londynie, toteż stanowili wyjątkową pokusę dla każdej ambitnej kurtyzany. Zręcznie odsunęła dziewczęta i wśliznęła się do boksu obok Adama, uśmiechając się przez ramię.

– Spędzę tu tylko chwilę, a potem ich wam zostawię, moje drogie.

Dziewczęta w odpowiedzi uśmiechnęły się do niej czujnie i przeszły trochę dalej. Joss nie wydawał się zadowolony z jej obecności, choć zarówno on, jak i Adam uprzejmie wstali. Sebastian Fleet wycofał się, mrucząc coś o tym, że przyniesie jej drinka.

– Nie spodziewałem się, że znów cię dziś ujrzę, Juliano – odezwał się brat.

– Najwyraźniej nie – zauważyła Juliana, patrząc znacząco na prostytutki. – Co ty sobie wyobrażasz, Joss? Bardzo mnie zawiodłeś.

Joss nie wyglądał na rozbawionego, ale Adamowi zadrgały wargi.

– Śmieszne, że właśnie ty mówisz coś takiego, Juliano – rzekł. – Co ty tu robisz?

– Przyszłam zagrać, naturalnie. – Juliana zmrużyła oczy i popatrzyła na niego. – Nie zmieniaj tematu, Adamie. Rozmawiamy o waszych rozrywkach, nie moich. Zapewne za wiele słodyczy w domu po pewnym czasie traci urok i niezbędne jest antidotum. Nie winię was… Sama uważam, że nadmiar cnoty może być męczący.

– Wszyscy wiemy, że ty i cnota to naturalni wrogowie – po wiedział Joss oschle. – Jednakże wyciągnęłaś mylne wnioski, Ju. Nie przyszliśmy tu grać, a tym bardziej zabawiać się w towarzystwie kurtyzan.

Juliana z niedowierzaniem uniosła brwi i uśmiechnęła się.

– Doprawdy? Och, rozumiem! Tak, oczywiście, ale jestem głupia. Kiedy następnym razem spotkam się z Annis i Amy, będę pamiętać, jaką popełniłam omyłkę, podejrzewając was o gonienie za rozrywkami. Sądzę, że zasłużyły na to, byście je zdradzali, bo inaczej by was tu nie było.

Napotkała chłodne spojrzenie szarych oczu Adama.

– Wiesz, Juliano – wycedził – że gdybyś była mężczyzną, do tej pory wiele razy wyzwałbym cię na pojedynek.

Juliana uśmiechnęła się do niego.

– Chyba że nie chciałbyś obrazić Jossa, bo a nuż byś mnie zastrzelił!

Adam i Joss popatrzyli na siebie.

– Och, to by mnie na pewno nie powstrzymało – rzucił lekko Adam. – Ciesz się, że zachowuję dla ciebie odrobinę galanterii. Niemniej prawdziwa z ciebie wiedźma.

Juliana odchyliła głowę i wybuchnęła śmiechem.

– Mówisz tak tylko dlatego, że was przyłapałam.

– Niezupełnie. Nie przyłapałaś nas, cokolwiek o tym myślisz. Poza tym prawienie złośliwości sprawia ci przyjemność.

Odwróciła się do brata.

– Joss? Zamierzasz tak to zostawić?

– Tak się składa, że zgadzam się z Adamem. Roześmiała się ponownie.

– Wielkie nieba, takich dwóch nieuprzejmych dżentelmenów jak wy trudno byłoby znaleźć ze świecą. Ja jednak nie zamierzam się na was obrażać.

– Wiem – powiedział Joss smutno. – To jedna z cech twego charakteru, dzięki której wciąż jesteś lubiana. Teraz uciekaj, bo musimy porozmawiać o interesach.

– Och, interesy! – Otworzyła szeroko oczy. – Rozumiem! Jakie interesy możecie mieć wy dwaj, że trzeba o nich rozmawiać w salonie gry?

– Chodzi o politykę – rzucił Joss lakonicznie.

– Naturalnie. To znacznie stosowniejsze miejsce niż klub White'a.

– Przyszedł Davencourt – wtrącił Adam, wstając. – Wybacz nam, Juliana.

Martin Davencourt zmierzał do boksu w rogu, z niewymuszonym wdziękiem torując sobie drogę przez tłum wypełniający salon gry. Na widok nadchodzącego Martina prostytutki zaczęły szeptać do siebie jak grupka podekscytowanych uczennic. Nietrudno było się domyślić dlaczego. Wśród tego zniewieściałego, wyperfumowanego tłumu robił wrażenie męskiego, bezkompromisowego i oszałamiająco przystojnego. Juliana poczuła nagłe, niewytłumaczalne ukłucie zazdrości.

Martin zauważył ją i spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem tymi swoimi zielononiebieskimi oczami. Poczuła, że się leciutko rumieni. Jakież to denerwujące. Nie było powodu, dla którego miałaby się irytować, a jednak tak się stało.

– Dobry wieczór, panie Davencourt – powiedziała, rzucając znaczące spojrzenie na krążące nieopodal prostytutki. – Zostawiam panów, żebyście bez przeszkód mogli zająć się interesami.

Półtorej godziny później, po przegraniu skromnej sumki do Sebastiana Fleeta przy karcianym stoliku i wypiciu kilku kieliszków doskonałego wina, Juliana wstała od stolika pikiety. Adam i Joss właśnie wychodzili. Stała za filarem, obserwując, jak nakładają płaszcze, ściskają dłoń Martina Davencourta i ruszają ku drzwiom. Prostytutki przeszły tuż obok nich, ale Adam zbył je lakonicznie, toteż odeszły. Juliana poweselała. Zdaje się, że panowie naprawdę nie kłamali. Może, o zgrozo, wierność małżeńska wchodzi w modę?

– Spokojnie tu dziś, prawda? – szepnęła jej do ucha Susanna Kellaway. – Co mogę zrobić, kiedy tacy świetni dżentelmeni jak twój brat i Ashwick okazują się wiernymi mężami? To doprawdy irytujące. – Przyjrzała się Julianie uważnie. – Słyszałam o twoim wyskoku na przyjęciu u Emmy Wren. Może trochę urozmaicisz nam dzisiejszy wieczór, moja droga?

Juliana miała właśnie wezwać powóz, kiedy poczuła na sobie mroczne, pełne dezaprobaty spojrzenie Martina Davencourta. Zmarszczyła czoło. Najpierw Joss i Adam, a teraz jeszcze Martin Davencourt patrzył na nią z potępieniem. Zupełnie jakby miała cały szwadron dokuczliwych starszych braci. Postanowiła zrobić coś, co go zaszokuje. Skoro był tak zdecydowany ją krytykować, mogła przynajmniej dać mu powód. Uśmiechnęła się promiennie do Susanny, złapała kieliszek z winem od zaskoczonego lokaja i wypiła zawartość jednym haustem.

– Czemu nie? Niech kwartet smyczkowy zagra gigę, Susanno.

Wyciągnęła rękę do zaskoczonych dżentelmenów przy najbliższym karcianym stoliku i wdrapała się na blat, zrzucając karty. Po sali przeszedł szmer zaskoczenia, a potem pomruki wyczekiwania. Muzycy zaczęli grać.

Juliana zagarnęła spódnice, pokazując liczne halki i bardzo zgrabne kostki. Dżentelmeni jeden przez drugiego wyciągali szyje, by zerknąć jej pod spódnice. Muzycy grali szybko i rytmicznie. Juliana prowokacyjnie poruszała biodrami, kręciła się w kółko, włosy wysunęły się z podtrzymujących je szpilek i spłynęły na ramiona. Tłumowi udzielił się nastrój chwili i zaczęto klaskać w rytm muzyki. Jedna z prostytutek wgramoliła się na sąsiedni stolik i dołączyła do niej przy akompaniamencie okrzyków i wulgarnych wrzasków. Juliana straciła równowagę i byłaby spadła ze stołu, gdyby entuzjastyczne dłonie jej nie podtrzymały. Tańczyła tak zawzięcie, że pierś wysunęła jej się ze stanika, za co została nagrodzona hucznym wiwatem.

W końcu, zarumieniona, potargana i bez tchu, chętnie przyjęła kieliszek wina, który ktoś wcisnął jej w dłoń. Pijąc, spostrzegła Martina Davencourta. Miał ponurą, zawziętą minę. Trzymał w dłoni pelerynę. Zanim zdołała odgadnąć jego zamiary, wyjął jej kieliszek z ręki, odstawił gwałtownie na stół, otulił ją peleryną i mocno przyciągnął do siebie, obejmując ramieniem jej talię. Mruknął lakonicznie:

– Chodźmy, lady Juliano. Zabieram panią do domu. Juliana rzuciła mu rozbrajające spojrzenie i przytuliła się do niego. Zasłużył na to, by wprawić go w zakłopotanie. Oto mężczyzna, który posądził ją o chęć wywołania skandalu na ślubie jego kuzynki. Oto mężczyzna, który uważał, że Londyn jest pełen jej kochanków, a więc równie dobrze mogła postąpić tak, jakby była to prawda.

– Nie musimy tak się spieszyć, Martin, kochanie. Jestem tylko twoja – zaszczebiotała słodko, uśmiechając się do niego. – Zabierz mnie stąd.

– Szczęściarz z ciebie, Davencourt – zauważył ktoś żartobliwie.

Martin czym prędzej wyprowadził ją z sali, a właściwie wyniósł, bo Juliana z artystycznym wyczuciem przylgnęła mu do ramienia niczym płożący się bluszcz. W pełni zdawała sobie sprawę z uśmiechów i komentarzy tłumu.

– Zwolnij, proszę, Martin, kochanie – powiedziała głośno. – Tak ci spieszno do naszego sam na sam?

– Proszę się uspokoić! – wysyczał półgłosem.

Jak tylko znaleźli się w holu, z dala od widzów, puściła go i poprawiła wymiętą suknię. Nie było tu nikogo, toteż nie widziała potrzeby udawania.