Beatrix popatrzyła od jednego do drugiego.

– Serena Alcott. Boże drogi, panie Davencourt. Boże drogi!

– Powinnaś mu życzyć szczęścia – zauważyła Juliana.

– Nawet gdybym to zrobiła, nic by się nie zmieniło – powiedziała lady Beatrix ze smutkiem. – Nic a nic. Podać panu kawałek ciasta?

– Nie, dziękuję. Czas na mnie. – Martin wstał. – Mam nadzieję, że będzie mi wolno panią odwiedzić i spytać, jak się pani wiedzie, lady Beatrix?

– Pod warunkiem, że nie przyprowadzi pan ze sobą tej gęsi Sereny – odparta lady Beatrix, wbijając widelczyk w kolejny kawałek ciasta orzechowego. – Ale proszę mnie odwiedzić, panie Davencourt, nalegam! Będę tu przez kilka tygodni.

– O, nie, nie będziesz – mruknęła Juliana pod nosem, wyprowadzając Martina z oranżerii.

– Jest pani w wyjątkowo złym humorze dzisiejszego ranka, lady Juliano – zauważył Martin, kiedy znaleźli się w holu. – Skutek wstania przed jedenastą rano, jak przypuszczam. To musiało być dla pani bardzo trudne.

Juliana przeszyła go wzrokiem bazyliszka.

– Dziękuję, że przywiózł pan tu lady Beatrix, żeby mnie prześladowała.

– Proszę bardzo. Pod wieloma względami jesteście do siebie bardzo podobne, wie pani?

Juliana uniosła brwi.

– Czyżby?

– Obie nie lubicie owijania w bawełnę i żadna z was nie znosi głupców.

– To prawda – odparła Juliana, myśląc o Serenie Alcott.

– Dlatego jestem przekonany, że dobrze będzie się wam razem mieszkało. – Martin uśmiechnął się. To był ciepły, serdeczny uśmiech, od którego lekko zawirowało jej w głowie. Zapomniała, że stoi z nim pośrodku holu, i myślała wyłącznie o silnych objęciach Martina i o intymności jego pocałunku. Ujął jej dłoń.

– Lady Juliano, cieszę się, że zajrzałem tu dzisiejszego ranka, bo muszę z panią porozmawiać.

– Wątpię, sir – powiedziała sztywno, cofając dłoń.

– Przeciwnie, chciałem się wytłumaczyć. Juliana odsunęła się.

– To ładnie z pana strony, panie Davencourt, zapewniam jednak, że nie musi pan tego robić.

Martin ruszył za nią, więżąc ją między filarem i dużą palmą w donicy. Przysunął się bliżej, aż ciałem otarł się o nią. Juliana czuła, że robi jej się coraz goręcej. Kątem oka spostrzegła, że lokaj stojący przy drzwiach odwrócił wzrok i wpatrzył się w podłogę. Zniżyła głos do szeptu.

– Niech się pan wstydzi, panie Davencourt. Zachowywać się tak w obecności moich służących.

– Przepraszam. – Martin pochylił się, aż jego oddech poruszał loczki przy jej uchu. – Ucieka pani przede mną od tamtego wieczoru na koncercie, cóż więc mi pozostaje?

– Proszę przestać! – syknęła Juliana. – Proszę się odsunąć.

– Ja chcę tylko z panią porozmawiać. Powiedziałem już pani, muszę przeprosić, omówić z panią pewne sprawy.

– Cóż, nie powinien pan. – Juliana wyśliznęła się z pułapki i zaczęła wygładzać suknię lekko drżącymi palcami. – Tą, do której powinien się pan umizgiwać jest moja kuzynka, pani Alcott. Martin westchnął.

– Możemy na chwilę o niej zapomnieć?

– Na pewno nie! Jakie to typowe dla mężczyzny. – Spiorunowała go wzrokiem. – Jest pan z nią prawie zaręczony i już pan myśli o zapominaniu o niej, jeszcze przed ślubem!

– Nie o to mi chodziło. Nie jestem zaręczony z panią Alcott, a wkrótce będę jeszcze mniej zaręczony.

Juliana uniosła brwi. Zdławiła podniecenie i niepokój wywołane jego słowami.

– Nie rozumiem, co to wszystko ma wspólnego ze mną. Martin złapał ją za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Uniosła dłonie do jego piersi, ale nie mogła się uwolnić, bo objął ją ciasno.

– Powiem pani, co to ma wspólnego z panią. To nie Sereny pragnę, tylko pani. Przykro mi, Juliano, że źle panią oceniłem i byłem rozmyślnie nieuprzejmy.

Juliana zatkała dłońmi uszy. To był błąd, bo tym sposobem znalazła się jeszcze bliżej. Piersiami naciskała na jego tors, co było wyjątkowo denerwujące, a chcąc do niego mówić, musiała zadrzeć głowę, tak że prawie dotykała jego twarzy.

– Mam nadzieję – powiedziała głośno – że nie ma pan zamiaru przenieść swoich afektów z jednej kuzynki na drugą, pa nie Davencourt. To dowodzi wyjątkowej chwiejności charakteru. Nie mówiąc już o tym, że ja jestem całkowicie nieodpowiednia, naturalnie.

Lokaj spłonął krwistym rumieńcem. Martin tylko się uśmiechnął i pocałował ją. Jego wargi były gorące i słodkie. Julianie zakręciło się w głowie.

– Zobaczymy – rzucił, wypuściwszy ją z objęć. – Wrócę później i mam nadzieję, że wówczas porozmawiamy jak należy. Miłego dnia, lady Juliano.

Wyszedł zamaszystym krokiem. Uświadomiła sobie, że wpatruje się niewidzącym wzrokiem w palmę w donicy, w głowie jej się kręci, a ciało wciąż drży. Po chwili wzięła głęboki, uspokajający oddech i pomaszerowała do oranżerii.

Kiedy tam weszła, lady Beatrix otaksowała ją bacznym spojrzeniem.

– Jesteś uroczo potargana, moje dziecko. Czy to ma coś wspólnego z panem Davencourtem? Czarujący, nieprawdaż?

– Jest nie do zniesienia – wysyczała Juliana przez zaciśnięte zęby. – Arogancki, władczy. Nie cierpię go!

Lady Beatrix rozpromieniła się w uśmiechu.

– To dobry znak. Jego ojciec był taki sam. I bardzo krzepki. Największy ogier w Londynie.

Juliana, która właśnie popijała herbatę, chcąc uspokoić roztrzęsione nerwy, omal się nie zakrztusiła.

– Ciociu Beatrix! Skąd ty możesz o tym wiedzieć?

– To oczywiste – powiedziała ciotka. – Dziewięcioro dzieci, a byłoby jeszcze więcej, gdyby ta głupia gęś Honoria pod koniec nie zamknęła przed nim drzwi do sypialni.

Juliana przysiadła z wrażenia.

– Skąd czerpiesz swoje informacje, ciociu Beatrix? – spytała. – Jesteś zupełnie jak ojciec. On też wydaje się wiedzieć o wszystkim.

Beatrix rozpromieniła się.

– Umiejętnie gromadzę fakty, moja droga, jeśli wiesz, co mam na myśli. No więc, dokąd wybierzemy się po lunchu? Bardzo chciałabym zobaczyć gabinet figur woskowych pani Salmon na Fleet Street. Mówiono mi, że są zupełnie jak żywe.

– Obawiam się, że będziesz musiała poprosić kogoś innego, jeśli chcesz się tam wybrać – ostrzegła Juliana. – W towarzystwie jest pełno woskowych lalek, nie trzeba szukać gdzie indziej.

Beatrix nie wyglądała na obrażoną.

– W takim razie pójdziemy do Akademii Królewskiej – oznajmiła. – Będziesz mi towarzyszyć, Juliano. Najwyższy czas, żebyś nabrała polom.

– Na to jest już o wiele za późno. Mój gust został ukształtowany dobre dwanaście lat temu.

– Nigdy nie jest za późno – poprawiła ciotka. – A dzisiaj w Coburgu wystawiają „Romea i Julię”. Spodoba ci się.

Juliana uśmiechnęła się.

– Uparłaś się, żeby tak czy inaczej doprowadzić mnie do łez, prawda, ciociu Trix?

Przypomniała sobie, jak Martin mówił, że przyjdzie, toteż zgodziła się na tę wyprawę z niejaką ulgą, traktując ją jako ucieczkę. Gra, którą rozpoczęła tak nierozważnie z Martinem, stała się rzeczywistością. Teraz on ją ścigał, a na tę myśl robiło jej się słabo ze zdenerwowania. Co gorsza, zakochała się, czego przysięgła nigdy więcej nie robić. Nie miała pojęcia, co począć.

Była jedenasta trzydzieści i upłynęło zaledwie dziesięć minut od ich powrotu z teatru, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Raz, uporczywie, potem znów, prawie natychmiast. Juliana i Beatrix, które popijały razem gorącą czekoladę przed udaniem się na spoczynek, wymieniły spojrzenia.

– Ktoś bardzo chce się z tobą zobaczyć – zauważyła Beatrix. – O co może chodzić?

W holu zapanował zgiełk. Słychać było władczy męski głos i zagłuszający go płacz dziecka. Bardzo głodnego dziecka. Juliana i Beatrix nie zwlekając, wybiegły do holu.

W drzwiach wejściowych stał Brandon Davencourt, obejmując opiekuńczo ramieniem młodą kobietę. Była blada i wystraszona. W ramionach trzymała pakunek, który wydawał z siebie głośne wrzaski. Segsbury krążył nieopodal, usiłując nie dąć po sobie poznać, że jest bliski paniki. Zarówno on, jak i Brandon odwrócili się ku Julianie z identycznym wyrazem ulgi na twarzy.

– Lady Juliano! – zawołał Brandon. – Dzięki Bogu, że jest pani w domu. Potrzebuję pani pomocy!

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

– Twoja żona! – zawołała Juliana. – Och, Brandonie! Emily Davencourt i jej synka ulokowano w drugim pokoju gościnnym Juliany. Beatrix udała się na spoczynek, a Juliana zaprosiła Brandona na dół, na szklaneczkę brandy i zaległe wyjaśnienia.

Brandon przeczesał dłonią jasne włosy.

– Tak, moja żona. Wiem, że namieszałem.

– Delikatnie powiedziane.

– Tak, ale teraz widzi pani, jakie to wszystko było skomplikowane. Nie mogłem powiedzieć Martinowi, że się ożeniłem, skoro boczył się na mnie, że rzuciłem Cambridge. A im dłużej z tym zwlekałem, tym było mi trudniej. W końcu tylko dlatego, że nie mogłem zostawić Emily i Henry'ego w tamtej norze ani dnia dłużej, nie pozostało mi nic innego, jak prosić panią o pomoc.

Juliana westchnęła.

– Myślę, że nie doceniasz swego brata. Jestem pewna, że by ci pomógł, bez względu na to, co zrobiłeś. – Nalała gościowi szklaneczkę brandy. Wziął ją z podziękowaniem i usiadł na sofie. Rzadko widywała mężczyzn w stanie takiego przygnębienia. Zmarszczki wokół oczu sprawiały, że wyglądał na znacznie więcej niż dwadzieścia dwa lata, ramiona miał przygarbione, a cała jego postawa świadczyła o znużeniu i przygnębieniu. Usiadła przy nim.

– Weź się w garść – powiedziała pogodnie. – Przynajmniej wzięliście ślub, a Emily i Henry czują się dobrze.

Brandon uniósł głowę.

– Nawet pani nie spytała – odezwał się z zaskoczeniem w głosie. – Kiedy przyprowadziłem tu Em, natychmiast poleciła pani, żeby przygotowano dla niej pokój gościnny… i nie zadała pani ani jednego pytania.

– Czemu miałabym to robić? Ładnie by wyglądało, gdybym, widząc twoją Emily wyczerpaną i głodną, zażądała, żebyście pokazali mi świadectwo ślubu, zanim wpuszczę was w moje progi. Przyprowadziłeś ją do mnie i tylko to się liczy.

Brandon krótko, konwulsyjnie uścisnął jej dłoń. Juliana z zaskoczeniem skonstatowała, że ma ściśnięte gardło.

– Może opowiesz mi całą historię od początku do końca? – powiedziała pospiesznie, w obawie, że zaraz wybuchnie płaczem, po raz trzeci w tym miesiącu.

– Chyba wszystko zaczęło się w ubiegłym roku, kiedy pewnego wieczoru wyszedłem się przejść z paroma kolegami z Cambridge. Trochę sobie popiliśmy, tak mi się wydaje – posłał jej ujmujący uśmiech – i kiedy wracaliśmy chwiejnym krokiem do siebie, po drodze spotkaliśmy pewną dziewczynę. Młodą damę. Szła spiesznie sama jedna w ciemnościach, a niektórzy z moich kolegów… – Wzruszył ramionami. – Cóż, poczynili pewne fałszywe założenia, tak sądzę.

– Podczas gdy ty natychmiast zorientowałeś się, że to dama, naturalnie.

Brandon błysnął zębami w uśmiechu.

– Naturalnie! Przekonałem pozostałych, żeby zostawili ją w spokoju, a sam postanowiłem odprowadzić ją do domu. To była Emily. Wyjaśniła mi, że była na jakimś zebraniu w mieście i niemądrze postanowiła wracać do domu sama, w dodatku pieszo, bo jeden z mężczyzn zaczął się jej narzucać.

Juliana zmarszczyła czoło.

– Ryzykowny pomysł. Dlaczego była sama, bez przyjaciół?

Brandon westchnął.

– Emily mieszka… mieszkała z ojcem i macochą. Jej ojciec jest porządnym człowiekiem, tak sądzę. – Juliana zauważyła, że z trudem zachowuje obiektywizm. – Bardzo prostolinijny i zdecydowany postępować zgodnie z tym, co uważa za słuszne. Prowadzi sklep. Macocha to schorowana kobieta, która od samego początku nie interesowała się pasierbicą.

– Biedna Emily. Co więc się stało, kiedy zacząłeś się do niej zalecać, Brandonie?

– Trzeba przyznać Plunkettowi – to ojciec Em – że nie jest karierowiczem. Solidna klasa średnia. Kiedy zainteresowałem się jego córką, wpadł w przerażenie. Próbował mnie zniechęcić najgrzeczniej, jak potrafił, a Em zakazał widywania się ze mną. Był przekonany, że mam nieuczciwe zamiary.

– A było tak?

– Nie, nigdy! – zaprotestował z oburzeniem. – Od początku zamierzałem poślubić Emily. Tyle że Plunkett nie chciał nawet o tym słyszeć. Żywi głęboko zakorzenioną nieufność do arystokracji, no i planował wydać Emily za któregoś ze znajomych kupców. Choć nie mam tytułu, przypiął mi etykietkę młodego utracjusza. A więc musieliśmy uciec. Em ma dopiero dziewiętnaście lat, widzi pani.

– O, Boże. Chyba nie pojechaliście do Gretna Green, Brandonie?

– Nie. Pewien pastor w parafii w pobliżu Cambridge zgodził się udzielić nam ślubu bez zbędnych pytań. Za pieniądze, naturalnie.

– Naturalnie. – Juliana zastanawiała się, czy małżeństwo jest legalne, skoro Emily była niepełnoletnia i nie miała pozwolenia rodziców. Prawdopodobnie nie.

– Emily mogła się wymknąć z domu bez wzbudzania podejrzeń, udając, że chce na jeden dzień wybrać się do przyjaciółki.

Potem… wróciła wieczorem do domu jak gdyby nigdy nic. – Brandon skrzywił się i pociągnął solidny łyk alkoholu. – Wiedziałem, że to niemądre, ale nie mieliśmy pojęcia, co innego moglibyśmy zrobić. Nie mogłem sobie pozwolić na wynajęcie mieszkania dla nas obojga, a poza tym miało tak być tylko na początku. Jednak im dłużej to trwało, tym trudniej było powiedzieć prawdę.