– Zapewne widywaliście się ze sobą przy każdej okazji? Brandon rzucił jej spojrzenie pełne zawstydzenia.

– Spotykaliśmy się, kiedy tylko się dało. Czasami Emily przychodziła nawet do mego mieszkania.

Widząc wzrok Juliany, rozłożył ręce.

– Wiem, że zasługuję na każdą naganę, której zechce mi pani udzielić.

– Uspokój się – powiedziała Juliana oschle. – Jestem pewna, że wiele razy gromiłeś sam siebie.

– Oczywiście, że tak! Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, wiem. – Brandon ukrył twarz w dłoniach.

– W końcu Emily zaszła w ciążę, jak to bywa w małżeństwie.

– Tak. Oczywiście Plunkett wyrzucił ją z domu. Nie interesowały go jej wyjaśnienia ani świadectwo ślubu, krótko mówiąc nic, co zmniejszyłoby jej grzech w jego oczach. Powiedział, że nie chce jej więcej widzieć. Wtedy zwróciła się do mnie, a ja… cóż, co mogłem zrobić? Byłem zmuszony wynająć dla nas mieszkanie i żyć ponad stan, a potem przyszło na świat dziecko i Emily zachorowała i wtedy postanowiłem opuścić Cambridge i namówić Martina, żeby kupił mi patent oficerski.

– Chciałeś wstąpić do armii?

– Nie bardzo, ale dzięki temu zdołałbym utrzymać Emily i Henry'ego, no i mogliby być przy mnie. – Pokiwał głową. – Wiem, żyłem marzeniami. Martin był wściekły, że rzuciłem studia i popadłem w długi, i odmówił kupna patentu, twierdząc, że nie nadaję się do armii.

– Dlaczego nie powiedziałeś mu prawdy?

– Wiedziałem, że w końcu wszystko wyjdzie na jaw. Pewnie nie chciałem rozczarować Martina, a zdawałem sobie sprawę, że będzie bardzo rozczarowany, kiedy dowie się prawdy.

– Dlaczego? Przecież chyba nie wstydzisz się Emily? Brandon gwałtownie uniósł głowę.

– Oczywiście, że nie! Ale bardzo żałuję, że postąpiłem w taki sposób.

Rozległo się głośne stukanie do frontowych drzwi. W tym samym momencie dom napełnił się gniewnym zawodzeniem dziecka, głodnego dziecka, które postanowiło wszystkich o tym powiadomić.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Do pokoju wszedł chwiejnym krokiem Segsbury bardziej wzburzony niż przez te wszystkie lata służby u Juliany.

– Przyszedł pan Martin Davencourt, proszę pani. Czy mam go wprowadzić?

Juliana wyminęła go i weszła do holu. Strop zdawał się wibrować od krzyków Henry'ego. Nieopodal drzwi wejściowych stał Martin zaskoczony i poirytowany. Odwrócił się gwałtownie na odgłos kroków.

– Lady Juliano, przepraszam, że niepokoję panią o tej porze, ale pomyślałem, że może pani wie, gdzie mógłbym znaleźć Brandona. Nie ma go w klubie, a człowiek o nazwisku Plunkett pojawił się u mnie w domu, wysuwając zadziwiające żądania.

Henry znów zakrzyczał gniewnie. Martin zmarszczył czoło.

– Co, u diabła…?

– Przybył pan w samą porę, panie Davencourt. Brandonie, może zaprowadzisz brata do salonu i wszystko mu wyjaśnisz?

Karafka z brandy stoi na kredensie, na wypadek, gdybyście jej potrzebowali – powiedziała Juliana i z pogodnym uśmiechem popchnęła braci Davencourtów do pokoju, po czym bardzo starannie zamknęła za nimi drzwi.

Brandon przyszedł następnego ranka i spędził dzień przy Portman Square w towarzystwie żony i syna. Zamierzał przeprowadzić ich na Laverstock Gardens, ale Emily trochę się przeziębiła i wszyscy uznali, że powinna zostać u Juliany, dopóki nie dojdzie do siebie. Juliana nie miała nic przeciwko temu; Emily robiła wrażenie miłego dziewczęcia, po uszy zakochanego w Brandonie, a mały Henry był zachwycającym dzieckiem o wilczym apetycie. Od czasu do czasu ona i Beatrix zbywały najróżniejszych odwiedzających, którzy wpadali pod najbardziej błahymi pretekstami, usłyszawszy plotkę o Brandonie i Emily. Jednym z pierwszych gości była Serena Alcott, która wyraziła swoją dezaprobatę dla zachowania Brandona, po czym została zbesztana przez Beatrix.

Brandon przyniósł też wiadomość od Martina. Kiedy Juliana znalazła chwilę dla siebie, rozłożyła list i przebiegła wzrokiem tekst. Sądząc po gryzmołach, musiał pisać w wyjątkowym pośpiechu. Pomyślała że jeśli czekało go uporządkowanie sprawy małżeństwa Brandona, udobruchanie zagniewanego teścia i wszystkie inne zwykłe obowiązki, nie było w tym nic dziwnego.

List sformułowano formalnym językiem; Martin dziękował jej za życzliwość dla Emily i Brandona i wyrażał nadzieję, że dodatkowi lokatorzy nie sprawią zbyt wielkiego kłopotu. Juliana uśmiechnęła się cierpko, bo wrzaski Henry'ego domagającego się jedzenia właśnie dołączyły do uniesionego głosu Beatrix Tallant, która pozbywała się kolejnego nieproszonego gościa.

Na dole listu był dopisek. Martin zawiadamiał, że wpadnie wieczorem, najwcześniej jak będzie mógł, i wyrażał nadzieję, że wreszcie uda im się porozmawiać. Serce Juliany, które dawno temu uznała za odporne na miłość, a które sprawiło jej taki zawód, mocniej zabiło z radości.

Kiedy nadszedł wieczór, przemierzała dywan tam i z powrotem, niezdolna się skupić. Brandon dawno temu udał się do domu, a Beatrix dotrzymywała towarzystwa Emily, której nieco wzrosła gorączka. Noc była wilgotna, toteż Juliana otworzyła wysokie okna wychodzące na taras, ale nawet najlżejszy podmuch wiatru nie poruszał zasłonami. W końcu wyszła na zewnątrz i zaczęła krążyć po tarasie, a jak już się tam znalazła, wpadła na pomysł pójścia do lodowni i przyniesienia trochę lodu na zimny kompres dla Emily. Nie zwlekając, wzięła świecę z kredensu i ruszyła w ciemność.

Lodownia mieściła się w końcu ogrodu, w kopcu ziemnym, pod drzewami, które podczas upalnych letnich dni dodatkowo chroniły ją przed słońcem. Markiz kazał ją zbudować przed piętnastu laty. Juliana zawsze uważała, że posiadanie własnej lodowni to przesada, skoro w St. James Park mieściła się doskonała lodownia do publicznego użytku. Niemniej dobrze, że była pod ręką. Postawiła świecę, otworzyła drzwi i podparła je niedużym kamieniem. Wzięła wiaderko na lód stojące tuż przy drzwiach i ruszyła korytarzykiem, a następnie po schodach w dół do piwniczki. Właśnie grzebała w warstwach słomy, napawając się panującym tu chłodem, kontrastującym z parną nocą, kiedy pod wpływem przeciągu świeca zamigotała i rozległ się charakterystyczny odgłos zatrzaskujących się drzwi.

Martin odsiedział dziesięć minut w salonie, zanim odważył się wyjść na taras w poszukiwaniu Juliany. Uświadomił sobie, że wprost nie może się doczekać spotkania z nią nie tylko po to, by porozmawiać o sytuacji brata. Kiedy opierał się o balustradę, zobaczył światełko migoczące w końcu ogrodu i ruszył w tamtą stronę, chcąc sprawdzić, co to takiego. Ogród, pachnący i chłodny w blasku księżyca, wydał mu się zachwycający, a chłód wiejący od lodowni nawet bardziej. Ruszył korytarzykiem do schodków. U ich podnóża ujrzał zwróconą ku sobie twarz Juliany. Włosy miała lekko potargane, a w lokach zaplątała się nić pajęcza. Miała na sobie zwyczajną codzienną suknię w kolorze rudawego brązu i kremowy szal na ramionach i ten prosty strój sprawił, że wyglądała bardzo młodo.

– Co pani tu robi? – spytał.

Juliana sprawiała wrażenie poirytowanej.

– Ja pana też witam, panie Davencourt! Jak to, co ja tu robię? To moja lodownia.

– Tak, ale po co pani lód w środku nocy? Juliana westchnęła głośno.

– To na gorączkę Emily. Pomyślałam, że przydałby się jej chłodny kompres. – Uniosła spódnicę i ruszyła po kamieniach do podnóża schodków. – A co pan tu robi, panie Davencourt?

– Przyszedłem tu w poszukiwaniu pani, oczywiście. Czekałem czas jakiś, ale skoro się pani nie pojawiła, wyszedłem na taras. Wówczas zobaczyłem pani światło.

– I przyszedł tu pan, i zamknął drzwi. Nie było to zbyt mądre z pana strony. Zamknął nas pan w środku.

Martin zmarszczył czoło.

– Nie zamknąłem drzwi.

– Nie, zamknęły się same, bo wchodząc odsunął pan kamień. Słyszałam trzask zapadki. Kamień był po to, by nie dopuścić do zatrzaśnięcia drzwi.

Martin westchnął z irytacją.

– Skąd miałem o tym wiedzieć? To jasne, że drzwi, których nie można otworzyć od wewnątrz, zostały źle zaprojektowane.

Juliana przeszyła go ironicznym wzrokiem.

– Tak, powinnam była się domyślić, że zainteresuje pana techniczny aspekt tej sytuacji. – Odstawiła świeczkę na niewielką półkę przy schodach. – Ja w każdym razie nie mam najmniejszej ochoty tkwić z panem w pułapce. Mam poważne wątpliwości, czy ta piwniczka jest wystarczająco duża dla nas dwojga, by zapobiec rękoczynom.

Martin rozejrzał się wokół. Lodownia była bardzo mała. Głęboka najwyżej na dziesięć stóp, solidnie zbudowana z cegieł, ze sklepionym stropem. Już zaczynało mu się robić zimno.

– Rzeczywiście dość tu kameralnie – zauważył.

– Cóż, zapewniam, że nie ściągnęłam tu pana rozmyślnie – odparła Juliana z rozdrażnieniem – na wypadek gdyby pan sobie pochlebiał.

Martin rzucił jej leniwy uśmiech. To że jest z nią uwięziony, szczerze go ucieszyło.

– Prawdę mówiąc, myślę, że mogłoby to być całkiem użyteczne.

Gwałtownie uniosła głowę.

– Użyteczne? A to jakim sposobem?

– Muszę z panią porozmawiać, a w tej sytuacji przynajmniej znów mi pani nie ucieknie. Choć zapewne wkrótce służący domyśla się, gdzie pani jest. – Spojrzał na nią. – Ktoś przecież musi wiedzieć, dokąd pani poszła.

Juliana westchnęła z irytacją.

– Niestety, nikt nie wie. Ciotka Beatrix jest na górze z Emily, a ja nie powiedziałam nikomu, że się tu wybieram. Służba najprawdopodobniej założy, że wyszłam gdzieś z panem.

Wbiegła po schodach i po chwili usłyszał jej szybkie, niecierpliwe kroki w korytarzyku prowadzącym do wyjścia. Stukała w drzwi i wołała. Martin założył ramiona na piersi i, uśmiechając się do siebie, czekał na jej powrót. Wiedział, skąd się brała nuta niepokoju w jej głosie. Bała się tego, co mógł jej powiedzieć, a może nawet bardziej tego, że zdradzi się ze swymi uczuciami do niego. Wiedział, że nie jest jej obojętny – przyznała to już dawniej – ale to nieodparte pożądanie było nowe dla nich obojga. Musiał bardzo uważać. Przecież nie chciał jej przestraszyć.

Wracała. Kiedy spojrzała na niego pod światło spod przymkniętych powiek, świeca w jej dłoni zadrżała.

– W Londynie nocą ludzie tak hałasują, że nikt nie zwraca na nic uwagi. Pewnie nie ma pan wytrycha?

Martin roześmiał się.

– Obawiam się, że nie. Nie jest to coś, co zwykle noszę ze sobą.

Juliana westchnęła.

– Nieważne. Jeśli nikomu nie wpadnie do głowy zajrzeć tu wcześniej, na pewno ktoś przyjdzie rano. Zawsze biorą lód o świcie.

Głos miała rzeczowy, ale Martinowi wydało się, że wyczuwa w nim lekkie drżenie. Próbował ją uspokoić.

– Jeśli usiądziemy tuż przy drzwiach, może ktoś zauważy światło, przyjdzie i nas wypuści. Nie powinniśmy też zbytnio zmarznąć, bo noc jest parna.

Po chwili Juliana kiwnęła potakująco głową. Ruszyła przed nim korytarzem, ze świecą w dłoni. Zamknęli wewnętrzne drzwi i ulokowali się na kamiennym stopniu tuż przy wejściu do lodowni. Słyszeli podmuchy wiatru poruszającego wierzchołkami drzew, a nawet widzieli światła domu po drugiej stronie trawnika, ale nie mogli się wydostać. Od wolności odgradzały ich drzwi z solidną metalową zapadką.

Juliana przesunęła się na kamiennym siedzisku i postawiła świecę na progu przed nimi. Lekko przygarbiła ramiona. Po chwili Martin przykucnął obok niej.

– Powiedziała pani, że jestem ostatnią osobą, z którą pragnęłaby pani znaleźć się w potrzasku – podjął. – Kogo chciałaby pani widzieć na moim miejscu?

– Och! – Juliana uniosła głowę i uśmiechnęła się blado. – Poza ślusarzem, chce pan powiedzieć? Może księcia Wellingtona. Przynajmniej moglibyśmy spędzić ten czas na interesującej rozmowie.

– Może pani rozmawiać ze mną. Potrafię być interesujący, jeśli się przyłożę.

Spojrzała na niego przelotnie.

– W takim razie niech pan lepiej siada.

Stopień był mały, toteż stykali się ciałami. Martin udem otarł się o Julianę, a kiedy się poruszył, rękawem musnął jej piersi. Juliana udała, że niczego nie zauważyła.

– O czym chciałaby pani porozmawiać?

– Proponuję zrezygnować z kłopotliwych tematów. To wyklucza większość. – Juliana zawiesiła głos. – Mam! Pańska praca.

Martin spojrzał na nią z rozbawieniem.

– Nie wydaje mi się, że mogłoby to panią zainteresować.

– Proszę spróbować – naciskała Juliana.

– Doskonale. Teraz zabiegam o poparcie, żeby zostać wybranym do parlamentu na następnej sesji. Henry Grey Bennet przyjął moją pomoc w pracach nad ustawą zakazującą zatrudniania kilkuletnich chłopców jako kominiarczyków. To barbarzyńskie i nieetyczne.

– A na dodatek niepotrzebne. Słyszałam, że są urządzenia, które czyszczą kominy równie sprawnie. – Juliana wzdrygnęła się. – Nie mogę znieść takiego okrucieństwa.

Martin wyglądał na zaskoczonego.

– Czytała pani o tych sprawach?

– Naturalnie, że nie! Ale mam oczy i patrzę. Kiedyś wyrzuciłam kominiarza ze swego domu, bo bezmyślnie znęcał się nad pomocnikami, a potem dałam im trochę pieniędzy, żeby nie odczuli skutków utraty pracy. – Juliana zamilkła. – Dlaczego pan tak na mnie patrzy, panie Davencourt? To nie był żaden filantropijny gest.