Martin nagle uświadomił sobie, ile dobrych uczynków spełniła Juliana, jednocześnie udając obojętność.

– Zapewne pani brat rozmawia o takich sprawach – podsunął ostrożnie.

– Tak. Joss ostatnimi czasy zmienia się w polityczne zwierzę – potwierdziła. – Ashwickowie zawsze interesowali się reformami społecznymi. Podejrzewam, że w głębi serca wszyscy jesteśmy radykałami.

Martin uśmiechnął się.

– Właśnie o tym rozmawiałem z pani bratem i z Adamem Ashwickiem tamtego wieczoru w Crowns. Potrzebujemy całego poparcia, które uda się zdobyć w Izbie lordów.

– Ale Joss nie zasiada w Izbie Lordów.

– Nie, ale ma tam wpływy. Ashwick też. Stąd bardzo zależało mi na ich poparciu. Ta ustawa ma potężnych wrogów, którzy z łatwością mogą obalić projekt. Jeden z nich to Lauderdale.

– Och, earl Lauderdale należy do tych, pożal się Boże, żartownisiów, których tak bawią ich własne dowcipy, że nie są w stanie dostrzec, iż inni ich nie znoszą. Moim zdaniem jego samego należałoby siłą wepchnąć do komina.

– Ciekawa myśl – zauważył Martin, obserwując grę światła na ożywionej twarzy Juliany. – Interesuje się pani polityką?

– Nieszczególnie, ale ta sprawa jest bez wątpienia interesująca, bo wszyscy ją popieracie. – Juliana zerknęła na niego kpiąco. – Jest pan zaskoczony, prawda? Zdaję sobie sprawę, że uważa mnie pan za płytką.

– Nie, nigdy w życiu. – Martin mówił szybko, szczerze. – Darzę pani inteligencję najwyższym szacunkiem, lady Juliano. Myślałem tylko, że takie sprawy pani nie zajmują. Wygięła wargi w lekkim uśmiechu. – Szczerze mówiąc, cieszę się, że pana zaskoczyłam. – Ich spojrzenia się spotkały. – Teraz może mi pan opowiedzieć o swoich doświadczeniach w świecie dyplomacji, panie Davencourt – dodała lekkim tonem. Martin ukrył rozczarowanie. Wiedział, że ona próbuje trzymać go na dystans, sprawić, żeby mówił dalej. Zrobiłaby niemal wszystko, by odwieść go od intymnych gestów. Ale czekała ich długa noc. Doprowadzi ją do celu powoli. Jedno było pewne. Tym razem mu nie ucieknie.

Martin mówił i cały czas przyglądał się Julianie – odbiciu płomienia świecy w jej oczach, uśmiechowi i cieniom, które pojawiały się i znikały z pełnej wyrazu twarzy. Kiedy opowiedział jej o podróżach po Europie, spytała o Davencourt. W ten sposób upłynęło kolejne piętnaście minut. Gdy sam spróbował ją o coś zapytać, na powrót skierowała konwersację na jego temat. Martin uśmiechał się do siebie i czekał.

Wreszcie rozmowa zaczęła tracić tempo i Juliana zauważyła:

– Powinnam była spytać o pana Plunketta. Czy ojciec Emily pogodził się już z tym małżeństwem?

– Udało mi się go ułagodzić – odparł Martin z krzywym uśmiechem. – Plunkett to prawy obywatel przerażony perspektywą skandalu, obawiający się wszystkiego, co wykracza poza jego niewielki światek. Jest pełen dezaprobaty dla Brandona i Emily, a nie można powiedzieć, że sposób, w jaki postąpili, przyczynił się do poprawy ich sytuacji w tej mierze. Jednak… – Martin westchnął.

– Jednak, kiedy przekonał się, jakim filarem społeczeństwa jest starszy brat Brandona, z pewnością doszedł do wniosku, że Brandon nie może być całkiem zły? – spytała Juliana chytrze.

Martin roześmiał się.

– Może tak, może nie. Plunkett nie ufa politykom. Uważa, że my wszyscy dbamy wyłącznie o własne interesy.

– To skandal! Skąd przyszedł mu do głowy taki pomysł? Martin rzucił jej rozbawione spojrzenie.

– Jest pani cyniczna jak zawsze, lady Juliano. Wierzę jednak, że ucieszy się pani, kiedy powiem, że pogodził się z tym małżeństwem i jest nawet gotów, aczkolwiek poniewczasie, dać swoją zgodę.

– A więc nie będzie niewygodnych pytań o nielegalność?

– Mam nadzieję, że nie.

Poczuł, że siedząca obok Juliana odprężyła się.

– Och, dzięki Bogu! Choć jestem przekonana, że Brandon poślubiłby Emily ponownie choćby jutro, gdyby okazało się to niezbędne – tym razem za zgodą jej ojca – bardzo się cieszę, że nie dotknie jej oszczerstwo, co na pewno miałoby miejsce, gdy by małżeństwo okazało się nielegalne.

Martin przyglądał się jej twarzy.

– Zawsze bardzo żywo reaguje pani na takie sprawy.

– Cóż, naturalnie. Emily to takie słodkie stworzenie i nazwanie jej upadłą kobietą byłoby absurdalne. A jednak tak by się stało, gdyby plotkarze podchwycili tę historię. Ucieczka, nieważny ślub, nieślubne dziecko. Mieliby uciechę, gdyby cała sprawa wyszła na jaw, a Emily byłaby tą, której reputacja na tym by ucierpiała. Zawsze cierpi kobieta!

– Kiedyś już o tym mówiliśmy. Wiem, że ma pani bardzo zdecydowane poglądy w takich sprawach, i doskonale rozumiem, o co pani chodzi.

Juliana odwróciła twarz.

– A więc da pan Brandonowi farmę w Davencourt? On chciałby tam osiąść i hodować konie, wie pan. Jestem przekonana, że doskonale mu się powiedzie.

– Jak widzę, powiedział pani o wszystkim. – Wyjątkowe przywiązanie jego rodzeństwa dla Juliany już Martina nie martwiło. – Tak, farma stanie się własnością Brandona. Lepiej niech się postara wyhodować zwycięzcę Derby w ciągu pięciu lat, żeby moja inwestycja mi się zwróciła. – Spoważniał. – Zaproponowałem, żeby Brandon i Emily przenieśli się do Davencourt, jak tylko Emily wyzdrowieje, a tymczasem jestem pani niewypowiedzianie wdzięczny, że ofiarowała im pani gościnę u siebie.

– Teraz, kiedy mieszka tu ciotka Beatrix, to żaden problem.

– Pewnie nie. – Martin spojrzał na jej pochyloną głowę. – Tak naprawdę chodzi jednak o to, że była pani tak miła, iż zgodziła się ich przyjąć, lady Juliano. Jestem pani niezwykle zobowiązany.

– Przecież nie mogłam ich wyrzucić na ulicę.

– Niektórzy by tak postąpili, jestem pewien. Proszę więc przyjąć moje podziękowania.

– Zamiast pańskiej krytyki? – Juliana uśmiechnęła się do niego i poczuł, że serce mu się ścisnęło. – To spora zmiana, tak mi się wydaje. A to przypomina mi… jak się mają Kitty i Clara?

– Doskonale. Wygląda na to, że pan Ashwick stanie się częstym gościem przy Laverstock Gardens. Był już z wizytą dwa razy, przysłał kwiaty i zabrał Kitty na przejażdżkę.

Juliana uniosła głowę.

– Cieszę się. Pomyślałam, że Kitty i Edward będą do siebie doskonale pasować.

– Naprawdę? – Martin wyglądał na skrępowanego. – Nie ma pani nic przeciwko temu? Pan Ashwick od dawna należał do grona pani wielbicieli.

Juliana roześmiała się.

– Och, Edward jest jednym z moich najlepszych przyjaciół. Byłabym zachwycona, gdyby on i Kitty się pobrali. Ona jest bardzo nieśmiała, a Edward to najmilszy człowiek, jakiego znam, i jestem pewna, że będzie dla niej dobry.

– A ponieważ mieszka na wsi, Kitty nie będzie zmuszona przebywać za dużo w mieście, czego najwyraźniej nie znosi.

Juliana uśmiechnęła się.

– Powiedziała panu o tym?

– Tak, w końcu. – Martin roześmiał się. – Opisała cały plan, który miał doprowadzić do jej zesłania do Davencourt.

– O, Boże. Z pewnością nie było panu do śmiechu.

– Nie bardzo. Jednakże zaniepokoiło mnie co innego, a mianowicie to, że taki pomysł w ogóle przyszedł jej do głowy. – Martin przeczesał włosy palcami. – Sądzę, że nigdy nie pojmę, w jaki sposób pracują umysły mego rodzeństwa. Wydawało mi się, że nie rozumiem tylko dziewcząt, ale po fiasku z Brandonem pogodziłem się z faktem, że żadne z nich nie ma ochoty mi się zwierzać.

Juliana przysunęła się nieco. Martin poczuł jej miękkie ciało tuż przy swoim i trochę zmienił pozycję. Powoli schodzili na osobiste tematy. Na niebezpieczny grunt.

– Jestem przekonana, że po tym, co się stało, zaczną panu ufać. – Juliana mówiła, jakby próbowała go pocieszyć. Martin był wzruszony. – Nie znali pana za dobrze, a teraz, skoro się przekonali, że nie jest pan potworem…

– Potworem! – powtórzył Martin. Złagodził ton. – Na pewno zachowam się jak potwór wobec Clary, jeśli nadal będzie robiła słodkie oczy do Fleeta.

– Nie wyjdzie za niego. – Juliana mówiła cicho, z przekonaniem. – Rozmawiałam z nią na wieczorze muzycznym.

– Widziałem. Dziękuję pani, Juliano.

– Proszę bardzo. Ale czy nie mógłby pan obrócić tej sytuacji na swoją korzyść? Gdyby Fleet został pańskim szwagrem, zyskałby pan ogromne wpływy.

Martin roześmiał się.

– Kuszące, przyznaję, jednak nie zmienię zdania.

– Tak właśnie myślałam. Jest pan zbyt pryncypialny.

– Za mało pryncypialny dla pani Alcott, jak się zdaje. Juliana gwałtownie uniosła głowę.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Tylko tyle, że ona nie jest w stanie tolerować krewnych, którzy trudnią się handlem, i zdążyła mi już o tym powiedzieć wprost. Kiedy podkreśliłem, że nikt jej nie prosi, by zmieniała swoje zasady, wchodząc w taką rodzinę, uciekła jak niepyszna.

Juliana zdusiła chichot.

– Jakie to niestosowne z pańskiej strony, Martinie.

– Wiem. – Martin był pełen samozadowolenia.

– Serena żyje pod kloszem. – Juliana lekko rozłożyła ręce. – Trzeba wziąć na to poprawkę.

– Mogę brać poprawkę na wiele spraw – powiedział Martin, a w jego głosie pojawiły się stalowe tony – ale nie na snobizm.

Juliana spojrzała na niego.

– Zawsze wiedziałam, że Serena jest… świadoma swojej pozycji bratanicy markiza.

– Świadoma swojej pozycji! Delikatnie powiedziane, zapewniam panią. Zachowywała się jak oburzona arcyksiężna.

– O Boże. Ciotka Beatrix potrafi namieszać, bez dwóch zdań. Podejrzewam, że to ona namówiła do tego Serenę dzisiejszego ranka. Serena była tu przed wizytą u pana.

– W takim razie jestem zobowiązany lady Beatrix. Ułatwiła mi sytuację. Nigdy nie zamierzałem dopuścić, by sprawy zaszły tak daleko, i ogarnęło mnie przerażenie, kiedy sobie uświadomiłem, że wszyscy zaczynają mnie uważać za jej narzeczonego.

– Musi pan być ostrożniejszy – zauważyła Juliana. – Tak czy inaczej chyba powinnam panu współczuć. Teraz będzie pan musiał zacząć poszukiwania żony od początku.

– Na to wygląda. Tym razem spróbuję jednak nie zrobić z siebie durnia. – Martin przerwał na chwilę. – Może zresztą nie będę musiał daleko szukać.

W lodowni zapanowała napięta cisza. Juliana bawiła się fałdami spódnicy i nie patrzyła na Martina, a on irytował się, że siedząc tuż obok niej na stopniu, nie może widzieć wyraźnie jej twarzy. Pochylił się i w tym samym momencie Juliana odwróciła głowę i spojrzała wprost na niego.

– Dlaczego tak mi się pan przygląda? – spytała głosem, w którym nie było śladu wzburzenia.

– Przepraszam. To pewnie dlatego, że częściej widuję panią w jedwabiach niż w codziennych sukniach.

Juliana zmarszczyła brwi.

– Jakie to niezwykłe, że pan to w ogóle zauważył, panie Davencourt. Myślałam, że rzadko zdaje sobie pan sprawę z tego, co dama ma na sobie.

Widzę, co pani miewa na sobie, zapewniam panią. Juliana odchrząknęła i odwróciła wzrok. Martin był przekonany, że obmyśla, jak sprowadzić rozmowę na inny temat.

– No, cóż… chyba nie byłoby stosowne, gdybym poszła po lód ubrana w balową suknię, prawda?

– Chyba nie. Swoją drogą dlaczego nie posłała pani kamerdynera?

– Bo jak tylko wpadłam na ten pomysł, natychmiast wzięłam się do realizacji. Wydawanie poleceń służbie jest takie czasochłonne, nie uważa pan? Zanim zadzwoniłabym po Segsbury'ego, mogłam być z powrotem w domu z wiaderkiem lodu. – Spojrzała na niego ponuro. – I tak by właśnie było, gdyby pan nie stanął mi na drodze.

– Nie sądzę, że wracanie do tego tematu przyniesie nam jakiekolwiek korzyści – westchnął.

Zawtórowała mu.

– Pewnie nie. Długo tu jesteśmy, jak pan myśli?

– Wydaje mi się, że jakieś półtorej godziny. Noc dopiero się zaczęła.

Przez szpary w drzwiach do środka wtargnął podmuch wiatru, od którego zadrżały pajęczyny. Świeca zgasła. Martin usłyszał, jak Juliana gwałtownie zaczerpnęła tchu. Teraz zupełnie inaczej postrzegał sytuację, w której się znaleźli. Przedtem udawało mu się okiełznać myśli wskutek usilnego skupienia na rozmowie i na rozlicznych problemach Brandona, Kitty i Clary. Wyciągnął rękę i poszukał dłoni Juliany. Przywarła do niego.

– Boi się pani ciemności? – Starał się mówić wyjątkowo łagodnie.

– Nie. To niedokładnie tak. – Juliana mówiła jakoś inaczej. Stanowczość, charakterystyczna władczość znikły z jej głosu. – To znaczy nie lubię ciemności, ale bardziej boję się nietoperzy. Nie chcę, by wyglądało, że jestem tchórzem, ale przeraża mnie myśl, że będą fruwać naokoło mojej głowy, a ja nie będę ich widziała.

Martin roześmiał się i uścisnął jej dłoń.

– Dla mnie brzmi to całkiem rozsądnie. Założę się, że nigdy w życiu nie była pani tchórzem, Juliano.

– Nie, myślę, że nie. Ojciec tego nie pochwalał, a ponieważ musiałam liczyć głównie na siebie, był to luksus, na który raczej nie mogłam sobie pozwolić.

Martinowi nigdy dotąd nie przyszło do głowy, że Juliana mogła czuć się samotna. Oczywiście wiedział, że owdowiała na długo przedtem, zanim uciekła z Clive'em Massinghamem, ale sądził – teraz uświadomił sobie, że był o tym przekonany – iż przez cały ten czas nie brakowało jej męskiego towarzystwa. Założył, że przez te lata, które upłynęły od śmierci Massinghama, miała niezliczonych kochanków. Jednak z jej słów wynikałoby, że przez większość tego czasu była zupełnie sama, jeśli nie samotna. Albo ci mężczyźni pojawiali się i znikali jak efemerydy albo… albo cały ten sznur kochanków w ogóle nie istniał. Tylko czy miało to dla niego jakieś znaczenie? Nie był już tego taki pewny. Nie teraz, kiedy Juliana należała do niego. A tak było, niezależnie od tego, co mówiła i jak bardzo broniła się przed przeznaczeniem.