Zamek księcia Sinobrodego…

Dość tych dziecinnych bzdur! zdenerwowała się i niewiele się namyślając, podeszła do zakazanych drzwi. Rozejrzała się, wokół żywej duszy… Po kolei próbowała klucze, aż w końcu znalazła właściwy. Chrobot w zamku…

Czuła pulsowanie w skroniach, a serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Ostrożnie nacisnęła klamkę i zajrzała do środka. Widok, jaki ukazał się jej oczom, odebrał jej mowę.

Był to pokoik dziecinny, pełen lalek i innych zabawek. W oknach wisiały zasłonki w wesoły wzór, stały mebelki, łóżko, a obok, dla dekoracji, chyba nigdy nie używany koń na biegunach. Ten pokoik został urządzony dla młodszej córeczki Tamary, zmarłej w wieku dwóch lat, a później miało zamieszkać w nim kolejne jej dziecko, które niestety urodziło się martwe. Pokój żałoby…

Catharina po cichutku zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku. Odeszła pośpiesznie, zawstydzona swym wścibstwem, a oczy zasnuły jej się łzami.

Jak dobrze, że Tamara ma przynajmniej Elsbeth… Z dzieci, które urodziła ojcu Malcolma, nie przeżyło żadne…


Nagle doszło ją wołanie z holu.

– Hej, jest tu kto? – usłyszała zdenerwowany glos Malcolma.

Zbiegła pośpiesznie po schodach i zobaczyła, jak dziedzic wchodzi, podtrzymując jakiegoś mężczyznę.

– Karin – zwrócił się do niej – przynieś, proszę, z mojego gabinetu środki opatrunkowe. Są na szafie! Zarządca zranił się siekierą w kolano!

Szybko ruszyła na górę, starając się nie patrzeć na krew. Pierwszy raz znalazła się w gabinecie dziedzica, ale bez trudu odszukała to, o co prosił. Wróciła do holu, gdzie Malcolm zdążył już posadzić rannego na fotelu i właśnie usiłował zdjąć mu z nogi but z cholewą. W drzwiach stał mały chłopczyk i patrzył zalękniony.

– Tato – odezwał się cieniutkim głosikiem.

Zarządca uczynił lekceważący gest.

– To nic groźnego – rzekł. – Biegnij szybko do domu i uspokój mamę. Powiedz, że nic mi się nie stało.

Catharina wyjęła z torby wszystko, co uznała, że będzie potrzebne.

– Nie robi ci się słabo na widok krwi? – spytał ją Malcolm.

– Nie – odpowiedziała, odwracając pobladłą twarz. – Przyniosę z kuchni ciepłej wody.

– Świetnie, ale proszę, nie opowiadaj nikomu o wypadku. Wolałbym uniknąć tu tłumu plotkujących gapiów.

Wróciła po chwili z wodą i zaczęła przemywać ranę. Okazało się, że nie jest tak głęboka, jak by się można obawiać. Ostrze siekiery na szczęście nie uszkodziło rzepki.

– Trzeba to zszyć – stwierdziła Catharina. – Sprowadzę doktora.

– Nie. Sam zawiozę zarządcę do niego – zadecydował Malcolm. – Zaciśnijmy jednak najpierw brzegi rany i zabandażujmy kolano! Przytrzymaj, a ja owinę.

Delikatnie zacisnęła ranę, starając się jak mogła najlepiej. Tak bardzo pragnęła pomóc Malcolmowi. Ich dłonie raz po raz dotykały się, a za każdym muśnięciem Catharina czuła bolesne ukłucie w sercu. Gdybym była choć trochę ładniejsza, myślała, może wówczas zwróciłby na mnie uwagę…

Cóż za absurdalna myśl, lepiej ją natychmiast porzucić…

Skończyli. Minęły cudowne chwile wspólnej pracy i nie miała już pretekstu, by dotykać swymi dłońmi jego rąk.

Malcolm, podtrzymując zarządcę, poprowadził go ku stajni, gdzie właśnie zaprzęgano konie. Wsiadając do bryczki, odwrócił się i podziękował Catharinie uśmiechem, który jeszcze bardziej zranił jej krwawiące serce.

Malcolm Järncrona! Ileż to razy powtarzała jego imię. Wydawało jej się takie piękne. Marzyła o dniu, w którym przyjedzie po nią i zabierze do siebie.

Niestety ten dzień nigdy nie nastąpił.

Teraz, kiedy go ujrzała i poznała bliżej, jej żal i tęsknota stały się tysiąckrotnie silniejsze.


Do obowiązków Cathariny należało sprzątanie trzech sypialni: Malcolma, pani Tamary i Elsbeth. Przez tę historię z zarządcą była teraz mocno spóźniona, ale miała nadzieję, że państwo okażą jej wyrozumiałość.

Polecono jej robić porządki sprawnie i dyskretnie, niczemu się nie dziwić ani niczym nadmiernie nie interesować. Jednym słowem, miała zakładać klapki na oczy.

Catharina starała się przestrzegać tej zasady i chodziła ze spuszczonym wzrokiem. A jednak gdy przekroczyła próg pokoju Malcolma, ogarnęło ją dziwne uczucie. Właściwie wnętrze niewiele mówiło o właścicielu. Intrygowały ją jednak drzwi zamknięte na cztery spusty. Choć bała się nawet spojrzeć w ich stronę, to jednak przyciągały jej uwagę jak magnes.

W końcu nie wytrzymała i podkradła się bliżej. Dotknęła żelaznej sztaby i cofnęła gwałtownie rękę, jakby się oparzyła. Szarpnęła lekko wszystkie kłódki i potrząsnęła głową. To była przeszkoda nie do przebycia.

W nagłym odruchu przyłożyła ucho do wąskiej szpary. Poczuła powiew świeżego powietrza na policzku, ale nie usłyszała najlżejszego nawet szmeru. Zresztą, skąd jej przyszło do głowy, że powinna coś usłyszeć?!

Z ogromną czułością posłała łóżko Malcolma i wygładziła poduszkę. Była pewna, że mogłaby pokochać bez reszty tego mężczyznę, ale czy on by odwzajemnił jej uczucie?

Raczej wątpliwe. Czym mogłaby zwrócić jego uwagę? Nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nie była ani ładna, ani nadzwyczaj inteligentna. Uważała, że brak jej wdzięku, nie miała też innych zalet. Potrafiła jedynie trochę haftować i zajmować się domem. Na cóż mu taka żona? Zdaje się, że to, co się stało, jest najlepszym rozwiązaniem…

Z wielką wyrazistością powróciły do niej młodzieńcze rojenia. Uświadomiła sobie z goryczą, jak bardzo były nierealne. Jak mogła oczekiwać, że poślubi z miłości kogoś, kogo w ogóle nie widziała na oczy? Czyste szaleństwo!

Ocknęła się nagle, stwierdzając ze zgrozą, że znów się zamyśliła, i pośpiesznie opuściła pokój Malcolma.


Kiedy później wyszła na dwór, popatrzyła w okna kamiennego gmachu. Orientowała się już, do którego pokoju należą poszczególne okna. Na samym końcu skrzydła znajdowała się sypialnia Malcolma. A więc pomieszczenie, do którego prowadziły tajemnicze drzwi, powinno dochodzić do samego szczytu. Tymczasem okna sypialni Malcolma były ostatnie w tym rzędzie. Czyżby więc to był ślepy pokój? A może tamtędy wiedzie jakiś korytarz, tajemne przejście jak w jakimś starym zamczysku?

Skąd brał się ten strumień powietrza?

Przypomniały jej się słowa Elsbeth:

„Chodzi własnymi drogami. Ale staramy się ją odizolować…”

Zamknięta komnata, ciężkie kłódki na drzwiach… Dreszcz strachu przebiegł Catharinie po plecach.

Kiedy przybyła do Markanäs, stary dwór skrywał przed nią trzy tajemnice. Dwie już poznała: obejrzała salę balową z portretem władczej Agnety i pokoik dziecinny – pamiątkę po zmarłych dzieciach Tamary. Ale tajemnica, jakiej strzegły zaryglowane drzwi, ciągle jeszcze pozostawała nie wyjaśniona. Czuła, że wiąże się nierozerwalnie z decyzją Malcolma o zerwaniu. Gdyby potrafiła ją rozwikłać, dowiedziałaby się, czemu kazał jej tak długo na siebie czekać i dlaczego w końcu zrezygnował. Domyślała się, że niełatwo mu przyszło podjąć taką decyzję. Był wszak dżentelmenem w każdym calu.

Czemu tak zabarykadował te drzwi? Dlaczego nie chciał, by ktoś wszedł do środka? A może, olśniło ją nagle, chodziło o to, by nie pozwolić wydostać się komuś na zewnątrz?

Nie, to byłoby zbyt przerażające…

ROZDZIAŁ IV

Wieczorem rodzina zebrała się przy kominku, by jak co dzień wypić herbatę. Catharina, podając do stołu, nie mogła się oprzeć pokusie, by nie spojrzeć ukradkiem na Malcolma. Nie widziała go z bliska od chwili, gdy pomagała mu opatrzyć ranę zarządcy.

Musiała przyznać szczerze przed samą sobą, że im bliżej go poznawała, tym bardziej ją fascynował. Mimowolnie nachodziły ją pragnienia, by znaleźć się w jego ramionach, opuszkami palców dotykać jego ust, poczuć na swoim ciele jego dłonie. Z trudem koncentrowała się na swych obowiązkach.

Na szczęście nikt nie zwracał na nią uwagi, bo przy stole toczyła się rozmowa na temat wiosennych zasiewów. Malcolm i Tamara dyskutowali zawzięcie, a panna Inez co jakiś czas wtrącała krótkie uwagi. Elsbeth siedziała na niskim stołeczku u stóp Malcolma i przysłuchiwała się rozmowie. Naraz wdrapała się na kolana swego przybranego brata i usadowiła wygodnie.

Panna Inez popatrzyła na nią z gniewem, a matka dziewczynki odezwała się łagodnie:

– Elsbeth, jesteś już trochę za duża, by siedzieć na kolanach.

– Ale Malcolm to lubi, prawda, Malcolmie?

– Oczywiście – odparł zakłopotany.

– Zejdź, proszę, natychmiast – powiedziała pani Tamara, tym razem nieco surowszym tonem.

Elsbeth westchnęła obrażona i z kwaśną miną usiadła z powrotem na stołeczku, co Malcolm przyjął z wyraźną ulgą.

Catharina miała już wyjść z salonu, ale powstrzymało ją wołanie pani Tamary. Odwróciła się więc i dygnęła z najwyższym szacunkiem.

– Słucham, proszę pani.

– Karin, odnoszę wrażenie, że kiedy podajesz do stołu, jesteś chwilami trochę zagubiona. Na przykład teraz: nie powinnaś nalewać herbaty do filiżanek, bo to należy do mnie. Nakrycie stołu do obiadu pozostawiało także wiele do życzenia.

Chyba zostałam zdemaskowana, pomyślała Catharina ogarnięta paniką. Poczuła na sobie spojrzenia obecnych. Malcolm patrzył ze zdziwieniem, a we wzroku Inez czaiła się niechęć. Elsbeth była wyraźnie rozbawiona.

Przestraszona uciekła się do kłamstwa.

– Proszę mi wybaczyć – usprawiedliwiała się. – Pani, u której pracowałam, należała do osób dość ekscentrycznych. Lekceważyła ogólnie przyjęte normy, kierując się wyłącznie własnym widzimisię. Stąd zapewne moje przyzwyczajenia mogą się wydać dość dziwne. Postaram się ich jak najszybciej pozbyć.

Pani Tamara skinąwszy łaskawie na znak, że przyjmuje wytłumaczenie, pozwoliła jej odejść, a Malcolm uśmiechnął się przyjaźnie.

Niewiele brakowało, odetchnęła z ulgą Catharina, wróciwszy do pomieszczenia obok kuchni, gdzie przygotowywano potrawy na stół. Początek był zbyt sielankowy. Wybacz, ciociu Auroro! Chociaż kto wie, może wcale nie obraziłabyś się na mnie za to, że nazwałam cię ekscentryczką? Tylko patrzeć, jak przejrzą mnie na wylot. Co wówczas znajdę na swą obronę?

Catharina czuła się podle w roli szpiega, nie tylko dlatego, że obawiała się, iż zostanie rozpoznana. Wrodzona uczciwość kłóciła się z tego rodzaju postępowaniem i po trzech dniach spędzonych w Markanäs miała po prostu dość. Gdyby tylko mogła, położyłaby natychmiast kres tej żałosnej komedii.


Jeszcze tego samego wieczoru przy słabym świetle świecy napisała przejmujący list do ciotki Aurory. Leżąc w łóżku, zmęczona tak, że z trudem otwierała oczy, dała upust swym wyrzutom sumienia. Na koniec zwierzyła się:


Mam w głowie kompletny chaos. Malcolm jest wspaniałym człowiekiem. Pomagałam mu opatrzyć zarządcę, który uległ wypadkowi. Kiedy klęczałam tuż obok niego, zapragnęłam z całego serca, by mieć w sobie coś, co pozwoliłoby mi go oczarować. Zaraz jednak uświadomiłam sobie, jak paradoksalne są moje marzenia. Nie przeczę, cudownie byłoby, gdyby Malcolm zakochał się we mnie – Karin Bengtsdatter, ale przecież tym samym okazałby się niewierny wobec mnie – Cathariny Borg, narzeczonej, z którą nie chciał lub nie mógł się ożenić. To czyste szaleństwo! Przecież nie mogę dopuścić do tego, by mnie zdradził ze mną samą. Korci mnie, by wyjawić mu całą prawdę. Nie powinnam w ogóle poważyć się na taki plan, Ciociu. Szczerze żałuję swej decyzji, choć gdzieś w głębi duszy jestem szczęśliwa, że mogłam zobaczyć i poznać bliżej tego wspaniałego mężczyznę.

Wybacz mi, kochana Ciociu, że piszę tak nieskładnie. Ale jestem zmęczona i nie mogę zebrać myśli. Mam w głowie zupełny mętlik!

A tak w ogóle, wydaje mi się, że radzę sobie całkiem nieźle. Oprócz wymówki, jaką uczyniła mi dziś pani Tamara (wspominałam o tym na początku listu), nie usłyszałam żadnej nagany.

Intryguje mnie Elsbeth, jest bardzo dziwna. Nie będę opisywać wszystkich jej wybryków, bo wiele z nich nie należy do zbyt chwalebnych. Zastanawiam się, czy jest opóźniona w rozwoju, czy też z wyrachowaniem udaje dziecko. Nie mam pojęcia!

Trudno mi też wyrobić sobie zdanie o pani Tamarze. Na pozór: ideał w każdym calu! Ale wydaje mi się, że pod maską spokoju skrywa gwałtowne uczucia. Właściwie ledwie mnie zauważa, chyba że popełnię jakiś błąd. Przecież to niesprawiedliwe! Ona i Malcolm żyją ze sobą w wielkiej przyjaźni, oboje świetnie znają się na zarządzaniu dworem. Chociaż panna Inez, malkontentka o rybich oczkach, uważa, że to ona kieruje domem, nie siostra. W pewnym sensie ma rację. Odnoszę wrażenie, że panna Inez nastawiona jest do mnie przychylnie, o ile ta osoba o pustym spojrzeniu w ogóle jest zdolna do jakichkolwiek emocji.

Resztę służby spotykam tylko przy posiłkach, ale traktują mnie bez zarzutu. Okazuje się, że niełatwo dostać posadę w tym dworze, bowiem państwo są dość wybredni i nie zadowoliliby się byle kim. Jednocześnie ludzie zdają się unikać Markanäs. Słyszałam raz w kuchni, jak szeptano po kątach, że w pałacu straszy, chociaż nikt nigdy nie natknął się na żadnego ducha. Domyślam się jednak, o kim mówią. Agneta Järncrona jest naprawdę straszna, Ciociu. Jej oczy zdają się wyzierać z każdego zakamarka.