Morten trzymał dresową bluzę Liv mocno podciągniętą w górę, a Jo opatrywał ranę, oczyścił ją, założył sterylną gazę i umocnił ją przylepcem. Sama Liv była zbyt wstrząśnięta, żeby cokolwiek powiedzieć.

– Kiedy po raz ostatni widziałaś ten nóż, Liv? – zapytał Jo.

– Ja… nie pamiętam. Chyba kiedy przygotowywaliśmy obiad.

– A nie bawiliście się czasem nożem? – zainteresował się Harald. – Jakieś rzucanie do celu czy coś w tym rodzaju?

– Owszem – przyznał Finn. – Ale to było przed…

– Pamiętam, że was stąd przegoniłem – powiedział Harald. – Bo mieliśmy z Jo budować szałas. Musiałaś go wtedy zgubić albo po prostu zapomniałaś…

– Możliwe – rzekła Liv z wahaniem. – Chyba tak właśnie było.

Ale wciąż wyglądała na zamyśloną. Czy naprawdę zostawiła ten nóż? I czy nóż sam z siebie mógłby się ustawić akurat w taki sposób?

– Że też ona nie zauważyła tego wcześniej – zastanawiał się Finn.

– To akurat nic dziwnego. My wszyscy mimo woli przesunęliśmy się w jej stronę. Liv leżała prawie całkiem na ścianie.

– No, wszystko w porządku, Liv – oznajmił Jo. – Schowaj nóż do futerału, żebyśmy mogli spokojnie jeszcze trochę pospać. Dobranoc albo dzień dobry, jak kto woli.

Liv nie mogła zasnąć. Była głęboko wstrząśnięta tym, co się stało. To musiało oznaczać, że jakiś wróg czyha na jej życie. Zaczęła się całkiem po prostu bać swoich towarzyszy podróży… Ale który? Nie, to nie mógł być żaden z nich. Jakiś niewidzialny prześladowca? Dlaczego, na Boga, miałby się za nią skradać?

Leżała tak z pół godziny i wpatrywała się w sufit z liści, który stawał się coraz wyraźniej widoczny w świetle poranka. W końcu usiadła, wydostała się ze śpiwora, znalazła buty i wyszła na dwór.

Było szaro i chłodno, ale powietrze czyste. Tylko na wschodzie zbierały się ciemne chmury. Na trawie i na gęstych zaroślach wysokogórskich krzewów leżała rosa, łzy nocy, a kiedy Liv doszła do brzegu niewielkiego jeziorka, miała już buty całkiem mokre. Woda była nieruchoma, prastare brzozy stały kręgiem wokół górskiego jeziorka pogrążonego jeszcze w półmroku. Po chwili zobaczyła przepływającego przy brzegu szczupaka.

Osuszyła spory kamień i usiadła, wpatrzona w srebrzystoszarą taflę wody. Drżała z lęku i przygnębienia, czuła się taka samotna. Gdyby znalazł się choć jeden człowiek, który chciałby ją wysłuchać… Ale nikt nie zechce jej słuchać, ponieważ Liv Larsen miała brzydki zwyczaj, nigdy nie mówiła prawdy, nie ma się czym przejmować…

Pozwoliła łzom płynąć. W gruncie rzeczy to było nawet przyjemnie tak się wypłakać w samotności, kiedy nikt nie słyszy.

Nie zauważyła, że Jo Barheim podszedł i usiadł obok, nie zdawała sobie sprawy z jego obecności, dopóki nie pogłaskał jej delikatnie po włosach. Wtedy skuliła się, przywarła do jego ramienia i rozszlochała się rozpaczliwie.

– No, no, moje dziecko – szeptał pocieszająco. – Wiem, wiem, jestem pozbawiony uczuć drań i powinno się mnie zastrzelić za moje zachowanie wobec ciebie. Zajmowały mnie tylko moje własne kłopoty i nie zwracałem uwagi na twoje. A poza tym musisz wiedzieć, że ja bywam niekiedy trudny w kontaktach. Łatwo wpadam w irytację, denerwuję się. Wybaczysz mi?

Liv kiwała głową pochlipując.

– Co ja mam zrobić, Jo, żeby skończyć z tymi kłamstwami? Ja za to nie odpowiadam, to przychodzi samo z siebie.

– Minie ci to z wiekiem, nie przejmuj się. Byłem wobec ciebie okropnie niesprawiedliwy, oceniałem cię tą samą miarą co wszystkie inne spragnione przygód dziewczyny, z jakimi dotychczas miałem kontakt. Wtedy, na brzegu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, bardzo mi się spodobałaś, ale kiedy usłyszałem, że masz iść z nami w góry i o tej twojej szalonej historii z morderstwem, pomyślałem sobie: Aha, toś ty taka! To dlatego zachowywałem się po drodze jak brutal. A ty i tak byłaś sympatyczna, starałaś się nam pomagać, gotowa wszystko wybaczyć. Wstyd mi, Liv. Jesteś bardzo miłą dziewczyną o dobrym sercu i pięknej duszy i znalazłaś się w bardzo trudnej sytuacji, masz kłopoty z sobą samą, z rodziną, z całym światem.

Liv była tak wzruszona tymi pięknymi słowami, że dostała nowego ataku płaczu, choć tym razem, przynajmniej częściowo, z radości.

Jo wyjął chusteczkę, otarł jej twarz i śmiał się, patrząc w jej zapłakane oczy.

– Już dobrze?

Skinęła głową.

– To głupio z mojej strony tak siedzieć tu i beczeć. Ale główny powód depresji jest ten, że dzisiaj są moje urodziny.

– Naprawdę? – wykrzyknął zdumiony. – W takim razie pozwól, że złożę ci najlepsze życzenia. Kończysz szesnaście lat?

– Nie. Siedemnaście.

Patrzył na nią zaskoczony.

– Tak, tak, to prawda – śmiała się. – Rzeczywiście mam siedemnaście lat i, jak widzisz, postanowiłam to uczcić wielkim seansem użalania się nad sobą.

Przyjrzał jej się raz jeszcze bardzo uważnie.

– Co ja mam z tobą zrobić, Liv? Co zrobić, by dodać ci trochę pewności siebie? Skoro wbiłaś sobie do głowy, że nikt na świecie się tobą nie przejmuje…

– Nie, nie, Jo, źle mnie zrozumiałeś. Mój problem nie na tym polega. Myślałam, że pojąłeś to wczoraj, kiedy zapytałeś, czy mam psa. Spróbuję ci to wytłumaczyć. Po pierwsze, moje narodziny zostały w domu przyjęte z umiarkowanym entuzjazmem. Oni mieli już jedną córeczkę, cudowną Tullę, która była taka śliczna i taka słodka. Widziałam jej zdjęcia z dzieciństwa. Istny aniołeczek. Nie planowali więcej dzieci, ale skoro już do tego doszło, to chcieliby przynajmniej synka. Ale ja nie byłam chłopcem i wcale też nie byłam słodka. Niezgrabna i niezdarna, w ogóle jakaś kanciasta. Tymczasem, widzisz, ja ubóstwiałam moich rodziców. Mogłabym im ofiarować cały świat. W miarę jednak jak łata mijały, a ja dorastałam, zaczynałam pojmować, że oni nie chcą mojej miłości. Nie byłam im do niczego potrzebna. Zawsze było czymś oczywistym, że wszystko dzielę z Tullą, że na przykład nowe ubrania kupuje się tylko jej, a ja donaszam stare. Ja bym, oczywiście, bez protestu dała jej to prawo, pierwszeństwo do wszystkiego, ale oni uważali, że ja muszę jej ustępować. Kiedy zbierałyśmy kwiatki dla mamy, to moje były odsuwane na bok i nikt na nie nie patrzył, bo ważny był bukiecik Tulli i ona otrzymywała wszystkie podziękowania i uściski. Oszczędzałam przez wiele miesięcy swoje kieszonkowe, żeby kupić tacie prezent na imieniny, a spotykała mnie reprymenda, że nierozsądnie wydałam pieniądze. Ja nie zabiegałam o ich miłość, ale o to, żeby oni chcieli przyjąć moją. Tak było zawsze i tak jest do tej pory, nikt niczego ode mnie nie chce przyjąć. Wczoraj Morten nie chciał wziąć ode mnie jabłka, bo powiedział, że najpierw trzeba je umyć. Ja wiem, że pies rozwiązałby wiele moich problemów. Pies by mnie potrzebował.

Jo ponownie przygarnął ją do siebie, przytulił policzek do jej włosów.

– I wtedy ty zaczęłaś zmyślać te swoje historie – powiedział łagodnie. – Po to, żeby zwrócili na ciebie uwagę. Żeby słuchali, co mówisz, żeby się bali. Tak było?

– Nie wiem. Może. A teraz nie umiem się z tego wyplątać.

– Chętnie bym porozmawiał z twoimi rodzicami. Miałbym ochotę nimi potrząsnąć. Nie, nie, nie bój się, nic takiego nie zrobię. Oni by chcieli, żebyś była Tullą numer dwa, ale Bogu dzięki im się nie udało. Uznali więc, że jesteś beznadziejna, wciąż stwarzasz jakieś problemy. Ale mimo wszystko, Liv, oni ciebie kochają. Tyle tylko, że nie bardzo pasujesz do ich ciasnego świata konwenansów i ambicji.

– Ty powinieneś spotkać Tullę, Jo. Ona jest bardzo ładna. Jestem pewna, że byś się w niej od razu zakochał.

– Próbujesz wydać za mąż swoją siostrę? – zapytał ze śmiechem. – Bardzo ładnie z twojej strony, że chciałabyś mieć takiego szwagra jak ja, ale pozwolisz, że sam będę wybierał.

– Oczywiście – bąknęła zarumieniona. – Nie to chciałam powiedzieć. Jo, ja się boję.

– Czego?

– Tyle się wydarzyło w ostatnich dniach. I ja myślę, że to się wszystko ze sobą w jakiś sposób łączy.

– Nie, znowu fantazjujesz. Przy mnie nie musisz tego robić. Lubię cię i tak.

– Naprawdę? – Liv pokraśniała z radości.

– Naprawdę. Uważam, że takiej świetnej dziewczyny jak ty nigdy jeszcze nie spotkałem. Bo w ogóle raczej się nie zachwycam nastolatkami, ale ty masz w sobie coś specjalnego. Nikt by nie uwierzył, że masz siedemnaście lat. Wyglądasz tak naturalnie i dziecinnie, jakbyś miała dopiero nie więcej niż dziesięć. I chciałbym, żebyś potraktowała to wszystko jako komplement.

Liv zaczęła się śmiać. Najpierw cicho, a potem zerwała się z kamienia i wyciągnęła ręce do coraz bardziej jaśniejącego nieba.

– Oczywiście, że traktuję to jako komplement! – zawołała. – I czynię to z największą radością, dlatego, że uważam cię za przyjaciela. Może spróbowalibyśmy jeszcze trochę pospać?

Kiedy wsunęła się do śpiwora, po raz trzeci tej nocy, nad głową Liv, w liściach, coś zaszeleściło. Deszcz zaczął padać cicho i delikatnie. Wzięła plastikową folię, w którą zawinięte były śpiwory, i rozpięła ją nad sobą i nad Jo. Na więcej nie starczyło. Ułożyła się ponownie i odwróciła do ściany. Poczuła ramię Jo, które objęło ją i przyciągnęło bliżej. Było jej ciepło. Cichy głos szepnął:

– Dziękuję ci, przyjaciółko.

Westchnęła zadowolona i zasnęła. Czuła się bezpieczna.

ROZDZIAŁ VI

Rano trzeba było włożyć płaszcze przeciwdeszczowe i kalosze, a mięśnie bolały wszystkich po wczorajszym wysiłku. Kiedy weszli na najwyższe wzniesienie pod szczytami, nad górskim pustkowiem pojawiły się wielkie chmury. Wiatr gwizdał w niskiej zbrązowiałej trawie, deszcz wciskał się za kołnierze i w rękawy. Postrzępione chmury snuły się wokół nóg idących i nad bagnistymi brzegami górskiej rzeczki, choć teraz była ona już tak niewielka, że właściwie trudno by mówić o rzeczce, po prostu strużka toczącej się po kamieniach wody, rozdzielającej się na wiele mniejszych potoczków, które ginęły gdzieś pod skałami.

– Aha, więc źródło rzeki wygląda tak niepozornie – powiedział Morten najwyraźniej rozczarowany. – Zawsze sobie wyobrażałem, że źródło to silny strumień wody bijącej wprost ze skały.

– Czy myślisz, że nie zejdziemy ze szlaku w tej mgle? – zapytał Harald.

– Nie możemy zabłądzić, skoro doszliśmy tak daleko – powiedział Finn. – Czy słyszysz, że po twojej lewej stronie glos odbija się jakoś głucho? To są skalne nawisy pod szczytami. Wystarczy, że pójdziemy wzdłuż nich.

– Nie czuję się tutaj zbyt pewnie – westchnął Morten. – To, te nawisy, których nie widzimy, mam wrażenie, że błądzę po omacku.

Nagle omal nie wpadli na gromadkę owiec. Przestraszone zwierzęta rozbiegły się na wszystkie strony, ale potem stanęły i zaczęły się przyglądać dziwnej ekspedycji. Finn starał się je przywołać, ale jedynym zwierzęciem w gromadzie, które zareagowało, był duży czarny baran.

– Wrona szuka gawrona – powiedziała Liv ze śmiechem i nieoczekiwanie stwierdziła, że ów baran zwrócił na nią uwagę, jakby ją sobie wybrał i postanowił się do niej zbliżyć. Za nim podeszły owce. Podrapali je trochę za uszami i ruszyli w dalszą drogę. Owce długo patrzyły w ślad za ludźmi, ale nie sprawiały wrażenia, że miałyby ochotę im towarzyszyć.

Liv stwierdziła, że nastrój w grupie jest dużo lepszy niż wczoraj. Było tak, oczywiście, dlatego, że nie czuła się już taka samotna, odkąd dowiedziała się, że Jo Barheim jest przyjaźnie do niej usposobiony, chociaż uważa ją jeszcze za dziecko. Wszystko wydawało jej się wspaniałe i radosne w tym szarym, mglistym dniu.

Nagle Finn zawołał:

– Śnieg!

Przed nimi ukazała się duża brudnobiała zaspa, która niemal łączyła się z niskimi chmurami. Troje najmłodszych członków ekspedycji pobiegło do niej z radosnymi okrzykami i zaczęło bombardować śnieżnymi kulami dwóch pozostałych. Przez dłuższą chwilę trwała szalona walka, w końcu Liv była kompletnie mokra i wytapiana w tym rozkisłym brudnym śniegu. Uznała, że na razie wystarczy bójki, i pobiegła w górę zaspy.

– Chodź, Finn! Zjedziemy w dół na płaszczach przeciwdeszczowych!

– Świetnie! – ucieszył się Finn. – Morten, chodź z nami!

Rozważny Morten wahał się przez chwilę, w końcu jednak ruszył za obojgiem.

Zbocze pod śnieżną zaspą okazało się bardziej strome, niż przypuszczali, więc dyszeli ciężko wszyscy, kiedy się nareszcie znaleźli na górze. Finn rozłożył płaszcz.

– Z drogi! Ruszam! – zawołał wysokim, dziecinnym głosem. Potem odepchnął się rękami i zniknął we mgle. – Poszło wspaniale! – krzyknął do kolegów na górze, wobec czego Morten ruszył jego śladem.

Kiedy Liv usłyszała, że i on szczęśliwie wylądował, usiadła na rozpostartym płaszczu i pomknęła w dół.

Śnieg był gładki niczym lód i trudno było kierować płaszczem ze śliskiego plastiku. Stwierdziła, że zbacza z kursu, ale nic nie mogła na to poradzić. Zacinający deszczem wiatr gwizdał jej w uszach, rozkoszowała się pędem i śmiała się głośno.

W dole ukazała się jakaś ciemna sylwetka.