Liv popatrzyła na niego ze łzami w oczach.

– Co się stało? – zawołał Jo.

– Finn, ty naprawdę uważasz, że tę biedną sałatę należy wyrzucić? Że rosła po nic i teraz może zwiędnąć na pustkowiu? A ja ci powiem, że zjem wszystko i na dodatek bardzo lubię sałatę.

Finn wybuchnął śmiechem.

– Od dawna to powtarzam. Młodsza siostra Tulli nie ma całkiem dobrze w głowie.

Jo natomiast rzekł w zamyśleniu:

– Jak łatwo ludziom mówić o tych, którzy myślą inaczej, że „nie mają dobrze w głowie”. To najprostsze, wtedy nie trzeba się wysilać, żeby zrozumieć punkt widzenia innych. Liv, dlaczego ty właściwie nie masz psa? Myślę, że to by było dla ciebie ważne.

Liv doznała zawrotu głowy ze szczęścia. Teraz była pewna, że Jo rozumie, skąd się biorą jej kłopoty.

– Rodzina mi nie pozwala, chociaż proszę o to od dawna. Oni mówią, że pies wszystko niszczy.

– No tak, problem polega na tym, co się uważa za najbardziej wartościowe – westchnął Jo i tym razem Liv nie do końca zrozumiała, co miał na myśli.

Wyjęła z kieszeni mały szkicownik i zaczęła rysować portrecik Mortena, leżącego na trawie i odpoczywającego z zamkniętymi oczyma. Pracowała szybko, spod jej ołówka wyłaniała się złośliwa karykatura, gładka twarz bez wyrazu, w której jedynie niechętnie wydęte wargi mówiły cokolwiek o osobowości.

Jo poprosił, by mu pozwoliła obejrzeć, i mimo starań nie zdołał ukryć uśmiechu. Bez słowa wskazał palcem na Finna. Liv natychmiast podjęła wyzwanie, narysowała tłuste, trochę za długie włosy, które potargał górski wiatr, ładną, ale dość pospolitą twarz, zdradzającą nonszalancję i pewność siebie, oraz wydłużoną, ale zgrabną sylwetkę.

Kiedy Jo oglądał portret Finna, dziewczyna zaczęła rysować Haralda. Wizerunek był groteskowy, ale bez trudu dało się doszukać podobieństwa: szerokie wargi i małe, osadzone blisko siebie, przenikliwe oczka w nie wyróżniającej się niczym twarzy.

Finn chciał obejrzeć rysunki i zaśmiewał się z karykatury Mortena, nieco mniej z własnej, a o Haraldzie powiedział, że wygląda jak prawdziwy gangster.

– Nie miałam takiego zamiaru, Haraldzie – rzekła Liv przepraszająco. – Po prostu brak mi doświadczenia, a w ogóle wszystko to tylko taka zabawa.

Harald jednak śmiał się szczerze.

– Nie narysowałaś karykatury Jo – zauważył Finn. – Zaczynaj natychmiast. Niech nie myśli, że mu się upiecze.

Spojrzała uważnie na Jo.

– Nie mogę – odparła stanowczo i schowała szkicownik. – On ma trudną fizjonomię. Gdybym wydobyła w karykaturze tę kanciastą twarz i te jego skośne oczy, rezultat byłby, moim zdaniem, okropny. Szkoda mi wykoślawiać taki oryginał…

– Nie wiedziałem, że masz talent do rysunków – powiedział Finn. – Wiesz, chyba zjadłbym jabłko. Zostało ci jeszcze trochę?

– Zostało. Ale tak mi się tu wygodnie siedzi. Nie mógłbyś sobie sam wziąć? A zresztą przynieś dla wszystkich.

– Dla mnie nie, dziękuję – oświadczył Morten. – Ja myję owoce przed jedzeniem.

Finn podszedł do plecaków, które już dawno zostały przeniesione w pobliże obozowiska. Jo zapytał Liv, jakie stopnie dostawała w szkole z rysunków, a ona odpowiedziała, że w ogóle najlepsze stopnie miała zawsze z norweskiego i właśnie z rysunków.

Nagle Finn wrzasnął jak oparzony i wszyscy drgnęli.

– Żmija! Ukąsiła mnie! Na pomoc, szybko! W plecaku jest żmija!

Jo pobiegł na ratunek.

– Opuść rękę swobodnie, nie napinaj mięśni! – rozkazywał. – W napiętych mięśniach jad rozchodzi się szybciej.

Finn dygotał na całym ciele. Nieduża żmija wypełzła z plecaka Liv i zniknęła w jałowcowych zaroślach. Morten rzucił się, by ją złapać.

– Nie, przestań! – zawołał Jo. – Co ci z tego przyjdzie? Pomóż lepiej mnie!

Wyjął ze swojego bagażu żyletkę i ujął rękę Finna. Morten oznajmił pobladły, że nie znosi widoku krwi, i jego miejsce zajęła Liv. Trzymała mocno rękę Finna, a Jo zrobił kilka nacięć, poczynając od dwóch kropek, które zostały po ukąszeniu, potem wyssał z nich krew i wypluł. Harald przyglądał się temu stropiony, ale nie zrobił nic, by im pomóc.

– W zewnętrznej kieszeni plecaka Mortena są bandaże, Liv. Bądź tak dobra i przynieś je.

Zrobiła, jak kazał, i otrzymała w nagrodę pełen uznania uśmiech. Finn został opatrzony i wrócił na swoje miejsce przy ognisku. Wszyscy siedzieli w milczeniu, jakby chcieli się oswoić z tym, co się stało.

– Boli cię, Finn? – zapytał Jo.

– Nie bardziej niż zwyczajne skaleczenie. Dzięki za pomoc.

– O, drobiazg.

Znowu zaległa cisza. Liv wiedziała bardzo dobrze, o czym wszyscy myślą. W końcu powiedziała, udając swobodę:

– Wygląda na to, że i ja, i mój plecak przynosimy pecha.

Morten natychmiast wykorzystał okazję.

– Oczywiście, tylko dlaczego, na Boga, położyłaś go tak blisko zarośli? Czy nie wiesz, że w górach aż się roi od żmij?

– Nawet tak wysoko jak tutaj? – zapytał Finn trochę drżącym głosem. – A właściwie to jak wysoko my jesteśmy?

– O, nie tak znowu strasznie – oświadczył Jo. – Chyba jakieś tysiąc metrów.

– Skąd możesz wiedzieć? – zdziwiła się Liv, której to bardzo zaimponowało.

– Moje dziecko – odparł ze śmiechem. – Jeśli jest ktoś, kto może ci powiedzieć, jak wysoko się znajdujesz, to właśnie geodeta.

– A nie powiedziałeś mi jeszcze, dlaczego macie wykonywać te wszystkie pomiary w Månedalen.

– Będzie przeprowadzana regulacja wód, musimy pomierzyć wysokość niektórych wodospadów, długość ciągów wodnych i takie tam…

– Regulacja wód? W górach? to okropne! – jęknęła Liv.

– Też tak uważam. Ponieważ jednak mój szef zachorował, ja musiałem przejąć nadzór nad całością. Miałem tylko dwa dni, żeby się do tego przygotować. Więc musisz mi wybaczyć, jeśli czasami jestem trochę nerwowy lub ponury. Wszyscy musicie mi to wybaczyć. Nie czuję się kompetentny, mam zbyt małe doświadczenie do takiej pracy.

– Ech – wtrącił Morten. – Jeśli ktoś da sobie z tym radę, to przede wszystkim ty.

Jo uśmiechnął się.

– A ty powinieneś wiedzieć, że bardzo polegam na twojej skrupulatności i pedanterii. Jeśli przyuczymy Finna, to możemy stworzyć bardzo zgrany zespół.

Chciałabym, żeby dla mnie też znaleźli jakieś zajęcie, pomyślała Liv. Ale takiego pechowca, to oni pewnie omijają z daleka jak zarazę! Chociaż nijak nie mogę zrozumieć, jakim sposobem ta żmija wlazła do mojego plecaka.

Kopnęła mimo woli słoik od dżemu, który leżał obok jej stopy. Do czego, na miłość boską, ktoś potrzebował słoika tak wysoko w górach? Liv zdążyła już zapomnieć, że zbierając chrust znalazła też metalową przykrywkę do słoika, w której ktoś gwoździem porobił dziury…


Morten wstał i uważnie oglądał linię horyzontu.

– Finn, czy mógłbyś mi wyjaśnić, dokąd my właściwie idziemy?

Reszta towarzystwa wstała również. Z tyłu za nimi, na wschodzie, znajdowało się górskie pustkowie, łagodne zbocza ze spływającymi potokami ciągnęły się w nieskończoność, jedna góra za drugą, zlewały się w oddali i wyglądały jak mglista niebieskoszara zasłona. Na północy, gdzie cienie i obłoki przypominały pasące się na hali owce, widniał łańcuch niższych szczytów. Góry od południa nie przedstawiały się zbyt imponująco, raczej były to pagórki, ale widok zamykały szczelnie.

Od zachodu jednak, daleko poza doliną, która rozciągała się przed oczyma wędrowców, leżał mroczny masyw górski, o wysokich, pokrytych śniegiem szczytach, poprzecinany głębokimi rozpadlinami i żlebami. Liv wiedziała, że muszą iść właśnie w tamtą stronę, i nie mogła opanować drżenia. Månedalen to bardzo piękna okolica, dolina w otoczeniu łagodnych stoków, z oddali jednak sprawiała straszne wrażenie.

– Szedłem tędy kilka lat temu – powiedział Finn. – Jeśli dobrze pamiętam, to wkrótce będziemy musieli przejść przez sporą rzekę, a potem pójdziemy jej brzegiem aż do urwiska z wodospadem. Tam trzeba się będzie zacząć wspinać po zboczu urwiska, aż znajdziemy się na tamtym grzbiecie. Skierujemy się ku zachodowi, do rozpadliny, która prowadzi do niewielkiej ciasnej dolinki ze wspaniałym rybnym potokiem, w którym można łowić szczupaki. Dają się chwytać gołymi rękami. Tam czeka nas najtrudniejsza wspinaczka. Musimy wejść na szczyt wysokości prawie dwóch tysięcy metrów. Jeśli nie zna się szlaku, to wspinaczka tędy może być naprawdę niebezpieczna. Ale potem to już droga prosta, najgorsze za nami. Schodzi się tylko po długich łagodnych zboczach.

– Oj, daleko nam jeszcze do tego – jęknął Morten. – Zaczyna mnie męczyć ten monotonny krajobraz.

Pozostali spojrzeli na niego z niedowierzaniem.

– Monotonny? – spytał zdumiony Jo. – A co ty byś uważał za zróżnicowane?

– Ja nie mówię o zróżnicowaniu – powiedział Morten wciąż tym samym żałosnym tonem. – Ja lubię ładne wille w zadbanych ogródkach. Równe, proste uliczki, elegancko ubranych ludzi, którzy spokojnie idą do pracy lub wracają do domu. A nie takie pozbawione wszelkiej, powiedziałbym, dyscypliny, poszarpane szczyty, które zostały rozrzucone bez ładu i składu w tym wymarłym krajobrazie.

– Nie, przestań już! – syknęła Liv. – Czy ty jesteś człowiek, czy jakaś maszyna? Czy ty naprawdę nie jesteś w stanie dostrzec w tym piękna? Żal mi tej dziewczyny, która kiedyś zdecyduje się wyjść za ciebie za mąż. Nie wybaczysz jej ani jednego pyłka kurzu w domu. Gotowa jestem się założyć, że będziesz spoglądał na zegar co sobota za pięć ósma, żeby przygotować się do spełnienia małżeńskich obowiązków punktualnie o ósmej.

Jo chichotał tak, że musiał odejść na bok, aby nie robić przykrości Mortenowi. Liv płonęła gniewem, a Morten spoglądał na nią urażony, dopóki Harald nie załagodził sytuacji i w końcu jako tako uspokojeni mogli ruszać w dalszą drogę.

Po godzinie dotarli do rzeki. Wzburzona i wroga toczyła się po kamienistym dnie, wymijając bloki skalne i zarośla. W pewnym miejscu kilka wielkich płaskich kamieni, ułożonych rzędem, pozwalało przedostać się na drugą stronę.

– Uff – jęknęła Liv. – Zdaje mi się, że odległość pomiędzy kamieniami jest okropnie duża.

Jakiś mały ptaszek pojawił się nad powierzchnią wody, machając skrzydełkami i piszcząc żałośnie. Jo szedł pierwszy po kamieniach, pokonał całą szerokość rzeki z łatwością, po czym przyszła kolej na Liv. Zanim zdążyła sobie to uświadomić, stała pośrodku tego „mostu”, ale kiedy zobaczyła ostry prąd wody w dole, ogarnęła ją panika. Krok do następnego kamienia wydawał się niemożliwy. Finn dotarł już do miejsca, w którym stała Liv, i ponaglał.

– Idź przede mną – zaproponowała uprzejmie.

– A ty co? Tchórzysz? – zachichotał.

– Tchórzę? Ja? – Liv obrażona przeskoczyła na następny kamień. Poczuła łaskotanie w żołądku, ale przeskoczyła, a potem Jo podał jej rękę i wyciągnął na brzeg.

Finn chichotał nadal.

– W stosunku do ciebie wystarczy bardzo prosta psychologia – powiedział wreszcie. – Każda psychologiczna zasada na tobie sprawdza się co do joty.

– A ty taki znowu specjalista! – burknęła ze złością.

Szeroka górska rzeka znajdowała się poza nimi, przed nimi wznosiły się niezbyt wysokie zbocza. Daleko w dole majaczyły jakieś zabudowania, malutkie jak pudełka od zapałek. Finn objaśnił, że to szałasy pasterskie.

– Pójdziemy tamtędy? – zapytał Harald.

– Nie. Nawet się do nich nie zbliżymy – odparł Finn.

Szli teraz przez gęste brzozowe zagajniki, drzewa były na przemian młode i starsze, niektóre powykrzywiane zwisały nad skalnymi uskokami, inne znów tronowały majestatycznie na rozległych zboczach porośniętych trawą.

Finn włączył swoje tranzystorowe radio. W górskiej ciszy skrzekliwa muzyka była dla wszystkich jak szok.

– Wyłącz to! – zdenerwował się Jo. – Czy już naprawdę nigdzie nie można uniknąć tych hałasów?

– O co chodzi? – obraził się Finn. – Chciałem wam tylko dostarczyć trochę rozrywki.

– Tego rodzaju aparaty nie wszędzie pasują – odparł Jo.

Finn wyłączył radio. Las pogrążył się znowu w całkowitym spokoju i ludzie wędrowali dalej w milczeniu.

W jakiś czas potem Liv wydało się, że słyszy daleki warkot.

– Czy to samolot? – zapytał Morten.

– Nie, nie, to wodospad – wyjaśnił Finn. – Wkrótce do niego dojdziemy.

Szum narastał aż do grzmotu, który bez reszty wypełniał powietrze. I nagle ich oczom ukazał się wodospad, który jakby wybuchał w górze jakimś dziwnie tanecznym ruchem, a potem masy wody opadały wzdłuż skalnej ściany i znikały wiele metrów niżej w rozpadlinie.

– O! – zachwyciła się Liv.

– Fantastyczne! – zawołał Jo tuż za nią, bardzo głośno, by przekrzyczeć huk wodospadu. – To właśnie takie zjawiska przekonują, że warto żyć.

– Można mówić o turystycznej atrakcji – uznał Harald. – Tutaj pewnie niewielu turystów przychodzi, a wielka szkoda.

Liv o mało nie skręciła karku, starając się tak przechylić głowę, by zobaczyć najwyższy punkt wodospadu. Ogromne masy wody spadały z wielkiej wysokości, mieniły się, pieniły wzburzonymi kaskadami i ginęły u ich stóp niczym w okropnym kotle czarownicy. Ponad wszystkim unosił się gęsty obłok rozpadającej się na miliony kropelek wody i zraszał delikatnym deszczem najbliższe otoczenie.