– Proszę bardzo, tylko nie mamy dodatkowego wyposażenia, śpiwora ani jedzenia.

– O, z rym dam sobie radę. Dziękuję za życzliwość.

– Nasza mała gromadka zaczyna się powiększać – zauważył Finn. – Jest nas już pięcioro.

Ciężarówka zahamowała, cofnęła się trochę, zawróciła, znowu się cofnęła i ostatecznie zatrzymała przy wielkim krzewie jałowca. Wyglądało na to, że końcowy przystanek jest właśnie tam. Jo zeskoczył pierwszy. Młoda turystka wyciągnęła ku niemu ramiona i poprosiła, by ją zsadził. Kiedy ją unosił, przywarła do niego całym ciałem, jakby groziło jej niebezpieczeństwo.

– Dam sobie radę sama – oznajmiła Liv i dzielnie skoczyła w przepaść. Poszło dobrze, choć może nie był to skok wykonany z największą gracją.

Młoda dama zapytała, czy zatrzymają się w hotelu, i była głęboko rozczarowana, kiedy powiedzieli, że natychmiast wyruszają w góry. Nie ulegało wątpliwości, że dałaby wiele, by móc się zamienić miejscami z Liv.

– Okropnie chce mi się pić – jęknęła Liv. – Wypiłabym ze trzy litry od razu.

– Nie wypiłabyś – poprawił ją Morten surowo. – Organizm ludzki nie przyjmie za jednym razem więcej niż litr.

– Z pewnością niebawem natrafimy na jakiś strumyk – pocieszył Jo.

Mała procesja ruszała powoli w drogę.

Przodem maszerował Finn z mocno wypakowanym plecakiem i radiem tranzystorowym w ręce. Za nim Liv, żeby nie wlokła się z tyłu i nie opóźniała marszu, następnie Harald, który wziął część instrumentów od chłopców, dalej Jo z jakimś ciężkim statywem na ramionach i na końcu Morten. Wkrótce opuścili uczęszczane drogi i wkroczyli do starego sosnowego boru.

– Idąc tą drogą oszczędzimy wiele godzin – powiedział Jo. – Dopiero jedenasta. Zajdziemy dzisiaj daleko.

W lesie pachniało mchem i igliwiem, a podłoże było niczym dywan mieniący się zielenią, przetykany żółtymi plamami słonecznego światła.

Liv zatrzymała się i wpadła pod nogi Haraldowi, który o mało się nie przewrócił.

– Latem to tutaj na pewno kwitnie zimoziele i gruszyczki.

– Jak widzę, naprawdę jesteś specjalistką w dziedzinie botaniki – roześmiał się Harald.

– Nie, tylko po prostu bardzo lubię górskie kwiaty. W zeszłym roku w szkole mieliśmy robić zielniki, każdy miał zasuszyć czterdzieści roślin. Ja zebrałam sto czterdzieści pięć różnych gatunków, prawie wszystkie górskie, i były wśród nich naprawdę rzadkie okazy. Ale nic z tego nie wyszło, bo niestarannie zasuszyłam i pani powiedziała, że ten mój zielnik to sto czterdzieści pięć wiechci nieokreślonego koloru i formy, za to bardzo ładnie ponazywanych.

Jo zaciskał wargi, żeby ukryć śmiech, Morten natomiast zrobił bardzo surową minę.

– Niesamowite, jak wy się z Tullą od siebie różnicie – powiedział Finn. – Ja chodziłem z nią do jednej klasy i mogę cię zapewnić, że ona dostałaby najlepszy stopień za dokładnie czterdzieści bardzo pospolitych, ale za to starannie zasuszonych roślin.

– No i słusznie, że dostałaby piątkę, skoro zrobiła wszystko, jak należało – oświadczył Morten. – Najważniejszy jest właściwy rezultat.

– Nie jestem tego taki pewien – rzekł Jo z wolna. – Liv mogła się podczas swojej pracy nauczyć o wiele więcej. Myślę poza tym, że jej zapał i radość, kiedy zbierała te wszystkie wspaniałe rośliny, są warte co najmniej tyle samo, ile obowiązkowość i perfekcjonizm Tulli.

– Dziękuję – szepnęła Liv wzruszona.

Szli przez jakiś czas w milczeniu. W lesie panowała cisza tak wielka, że Liv zareagowała, gdy usłyszała jakieś szmery, które jej zdaniem nie były tutaj naturalne. Nie zdołała ich dokładniej rozpoznać, bo Harald w tym samym momencie zaczął gadać jak najęty o czymś zupełnie nie mającym znaczenia. Liv zaczekała na Jo.

– Zatrzymajmy się tu na chwilkę – poprosiła cicho.

Przepuścili Mortena.

– Co się stało?

Liv patrzyła na niego zaniepokojona.

– Nic nie słyszałeś? Mnie się wydaje, że ktoś nas śledzi.

– Głupstwa!

Dlaczego Jo musi mieć takie sugestywne spojrzenie? Dlaczego musi być tak nieprawdopodobnie przystojny, a jednocześnie taki niedostępny? Słoneczny blask mienił się w jego włosach i rozjaśniał szczupłą twarz. Liv uznała, że Jo przypomina młodego fauna. Silne dłonie trzymające statyw dotykały jej już wielokrotnie, lecz nigdy nie wyrażały czułości. W jego oczach Liv była upartym i kłopotliwym dzieckiem. I pewnie była taka, ale tylko w części. Miała już przecież w sobie bardzo wiele z dorosłej kobiety, czego z pewnością on nigdy nie zechce zauważyć, nigdy też nie przyjdzie mu do głowy, by postarać się to odkryć.

– Ale ja jestem tego pewna, Jo. Mogłabym przysiąc, że słyszałam czyjeś kroki w lesie obok nas, tylko Harald akurat zaczął mi coś opowiadać i wszystko zagłuszył.

Jo spoglądał na nią sceptycznie.

– W takim razie określ dokładniej, co słyszałaś?

– Najpierw tylko szelesty, jakby ktoś szedł równolegle z nami. Początkowo było to dosyć słabe, jakby ptak mościł się wygodniej na gałęzi, ale później słyszałam wyraźne człapanie, zdawało mi się, że jakaś zła istota przemyka za nami od drzewa do drzewa i śledzi nas. Nagle trzasnęła jakaś gałązka, a później już nic nie słyszałam z powodu Haralda.

Jo widział, jak bardzo Liv stara się go przekonać. Żeby ją uspokoić, powiedział:

– No dobrze, pójdę teraz na końcu i rozejrzę się, ty natomiast przypilnuj, żeby Harald tyle nie gadał. I nie tak głośno.

Liv uśmiechnęła się do niego rozpromieniona. Tak niewiele trzeba, żeby sprawić jej radość, pomyślał Jo Barheim. I rzeczywiście ona jest trochę dziwna. Gdyby tylko odzwyczaiła się od opowiadania tych fantastycznych historii, na pewno byłoby jej w życiu łatwiej. Złe istoty! Kto to słyszał!

Dziesięć minut później wyszli z lasu. Przed nimi rozciągało się górskie pustkowie.

– O rany, ale kolory! – jęknął Finn. – Jak na pocztówce!

– Poznajecie? – zawołała Liv. – Kwitnące wrzosy. Cudowny słodki zapach! Kocham to!

Szafirowoniebieskie niebo wznosiło się ponad białymi, okrytymi śniegiem szczytami i przeglądało się w niezliczonych górskich jeziorkach. Brzozowy las mienił się wszystkimi odcieniami żółci i oranżu, przecinanymi od czasu do czasu smugą czerwieni. Pośród jałowcowych zarośli i na wrzosowiskach połyskiwały gdzieniegdzie leśne strumyki.

– Popatrzcie tam – powiedziała Liv. – Nawet skała mieni się kolorami, od jednego odcienia fioletu do drugiego. A spójrzcie naprzeciwko, tam skała jest szarozielona, jak to się pięknie łączy z ciemnofioletową górą nieco dalej w tle! Tamta od wschodniej strony jest kobaltowo niebieska, a ta obok niej antracytowa. A ta najdalsza, czarna niczym węgiel, ta mnie przeraża!

– Czy ty zawsze wynajdujesz tyle wszystkiego? – zapytał Morten z irytacją w głosie. – Dla mnie góry są ciemnoszare, wszystkie co do jednej.

– Powinieneś sobie zapamiętać, Morten – powiedział Finn – że nasza Liv patrzy na świat innymi oczyma niż my.

Liv odwróciła się do niego z wdzięcznością, ale kiedy spostrzegła ironiczny uśmieszek na jego wargach, domyśliła się, że to było szyderstwo, i radość zgasła.

– Chyba włożę sweter! – zawołała wesołym głosem, który zwiódł wszystkich z wyjątkiem Jo. – Okropnie tu wieje.

– Wzięłaś bardzo odpowiednie rzeczy – pochwalił ją Jo, gdy już wciągnęła sweter przez głowę. – Choć teraz to bym pewnie wolał, żebyś miała na sobie tamto stare ubranie.

– Dlaczego?

– Nie podobają mi się spojrzenia, jakie posyłają ci Finn i Morten. Nie życzę sobie, żeby moi asystenci skakali sobie do oczu z powodu jakiejś smarkuli.

– Jeśli o mnie chodzi, to twoi niezastąpieni asystenci mogliby w ogóle nie istnieć – prychnęla Liv ze złością… – Doprowadźcie mnie tylko do mojego ojca, a zejdę wam z oczu!

– Odetchnę wtedy z ulgą – rzekł Jo poważnie. – Nie chciałbym cię urazić, ale naprawdę stanowisz w naszej małej grupie ośrodek niepokoju. I nie rób takiej obrażonej miny! Sama jesteś sobie winna, nie zapominaj o tym!

Po tej wymianie zdań Liv przyłączyła się do Haralda, który był w tym towarzystwie najstarszy, a poza tym okazywał jej wyłącznie sympatię i życzliwość. Ostre słowa Jo wciąż jeszcze sprawiały jej ból, ale mimo to nie spuszczała z niego oczu, kiedy rozmawiał z Finnem i Mortenem.

Szli długo przez ciągnące się kilometrami tereny porośnięte jedynie wrzosem i jałowcami. Liv mogła gasić pragnienie w strumykach, które napotykali, a w których woda była krystalicznie czysta. Niekiedy ścieżka wiodła przez skały porośnięte niską, wypaloną na brązowo trawą, niekiedy przez okolice pokryte drobnymi kamykami, które usuwały się pod nogami idących. Słońce grzało przez cały czas i dopóki byli w ruchu, górski wiatr im nie przeszkadzał, ale kiedy nareszcie Jo ogłosił przerwę na posiłek, musieli szukać osłony pod skalnym nawisem, bo wiatr na tej wysokości wiał już całkiem jesienny.

Liv położyła się w niskiej trawie na brzuchu i podparła łokciami. Daleko przed sobą po drugiej stronie potoku widziała stado owiec, które schodziło w dół po zboczu jak rój białych punkcików. Kilka krów pasło się nad brzegiem wody, a ponad nimi szybował wielki ptak.

– Czy to orzeł? – zapytał Morten.

Liv nie była w stanie pojąć, jak ktoś może popełnić taki błąd.

– Nie, to jest żuraw – odparła. – Wygląda na to, jakby został spłoszony z tamtych mokradeł – dodała.

Harald i ona rozmawiali ze sobą przez całą drogę. To znaczy Liv mówiła, a on tylko zadawał pytania. Wypytywał na przykład, czy Liv dobrze zna okolice wokół Månedalen, czy są tam jakieś rzeczy godne obejrzenia i czy ona, która schodziła cały teren, nie widziała jakichś kamieni o ciekawych kształtach i w ogóle tak zwanych fenomenów natury. Liv opowiadała mu o wszystkim, co zbadała na własną rękę, a na koniec wspomniała też o niezwykłej dziurze w kamieniu. Harald bardzo się tym zainteresował, zapytał, czy gdyby się nadarzyła okazja, to Liv by go tam mogła zaprowadzić. Ona, oczywiście, obiecała, nie zapomniała jednak o innej złożonej przedtem obietnicy, że mianowicie nikomu nie powie o zawartości jamy, dopóki papiery nie zostaną stamtąd usunięte. Nie dodała więc, że nie zabierze tam Haralda, dopóki nie wyniesie papierów.

Harald był miły. Zdawał się rozumieć jej problemy, a ostatnie słowa, jakie wypowiedział, zanim rozsiedli się na odpoczynek, brzmiały:

– Uważam, że ten Barheim jest niepotrzebnie taki surowy wobec ciebie. Gdybyś miała jakieś kłopoty, Liv, z nim albo z innymi, to natychmiast przyjdź z tym do mnie. Powinnaś wiedzieć, że zawsze możesz na mnie liczyć.

Bardzo to poprawiło samopoczucie Liv. Jedyne, czego by sobie jeszcze życzyła, to żeby te słowa wypowiedział Jo Barheim. Ale mimo wszystko miło było wiedzieć, że przynajmniej w Haraldzie ma przyjaciela.

Z zamyślenia wyrwał ją głos Jo.

– Liv, bądź tak dobra i nazbieraj chrustu i drewna na opał!

– Oczywiście! – zerwała się chętna wypełnić każde jego polecenie.

Niełatwo było tu znaleźć odpowiednie drewno. Jedyne, co leżało w pobliżu, to kilka zbutwiałych konarów brzozy i jakieś wyschnięte gałęzie jałowca, Liv oddaliła się więc nieco od miejsca postoju. Po drugiej stronie wzgórza, tam gdzie złożyli plecaki, zanim zdążyli się zorientować, że w tym nie osłoniętym miejscu za bardzo wieje, dokonała pewnego odkrycia.

– Ha! – zawołała dramatycznym głosem w stronę swoich towarzyszy podróży. – Nie jesteśmy tutaj pierwszymi ludźmi! Znalazłam całkiem niedawno wyrzucony słoik po dżemie. Okropnie wygląda w tym miejscu. Ludzie nie mają jednak poczucia przyzwoitości!

– Z pewnością kręci się ich tu niemało – odpowiedział Jo. – Pasterze owiec, nie mówiąc już o turystach.

Liv z dumą przyniosła całe naręcze suchych brzozowych gałęzi. Jo pochwalił ją, co prawda bez wylewności, ale na tyle szczerze, że wszystkie przykre słowa, które wypowiedział przedtem, przestały mieć znaczenie.

W chwilę później wszyscy siedzieli w największym skupieniu i czekali, aż Morten rozpakuje prowiant, który dostali na drogę w pensjonacie. Oczy Liv stawały się coraz większe i większe, w miarę jak kolejne kanapki pojawiały się na plastikowym obrusie. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie była taka głodna. Kiedy więc Morten nareszcie powiedział „proszę bardzo”, bez skrupułów skorzystała z przysługującego jej jako kobiecie pierwszeństwa. Wyciągnęła swój kubek w stronę Jo i miała nadzieję, że on, nalewając kawę, nie zauważy, jak drżą jej ręce dlatego, że siedzi tak blisko niego. Za nic by też nie powiedziała, że w gruncie rzeczy nie lubi kawy.

Zaległa kompletna cisza, wszyscy rozkoszowali się jedzeniem, odpoczynkiem i wspaniałym krajobrazem. Cienie były krótkie, po niebie przepływały delikatne obłoki, zdawały się na chwilę zatrzymywać nad szczytem góry, a potem odsuwały się w stronę potoku.

Liv zajadała kanapkę z pieczenia cielęcą, obłożoną plasterkami ogórka.

– Tej zieleniny nie musisz w siebie wpychać – powiedział Finn. – Po prostu wyrzuć. I sałatę też.