Z bliska Finn wcale nie wydawał się tak interesujący, jak myślała. Pryszcze i wągry pod skórą, palce żółte od nikotyny… Liv patrzyła z obrzydzeniem.

Jakaś obładowana wiejska gospodyni wkroczyła do autobusu, który przysiadł o kilka centymetrów, gdy tylko weszła na schodki. Małe dziecko biegało tam i z powrotem w przejściu pomiędzy siedzeniami, a z tyłu za Liv dwie kobiety w wieku przejściowym rozprawiały o swoich problemach.

Finn klął nad tranzystorem, który nie chciał grać jego ulubionej muzyki młodzieżowej.

Kierowca wyszedł z baru. Przystanął jeszcze na chwilę, by dokończyć papierosa, potem wyrzucił niedopałek do rynsztoka i wsiadł do starego autobusu z obitymi pluszem siedzeniami. Usadowił się na swoim miejscu, zapalił silnik i pojazd powoli ruszył w drogę.

Na spotkanie przygody mego życia? zastanawiała się Liv. Pytanie tylko, jak się ta przygoda rozwinie? W jakim kierunku? Punktów wyjścia jest wiele i bardzo się między sobą różnią. Są tragiczne, jak w przypadku Bergera, i w najwyższym stopniu niejasne, jeśli chodzi o mego przyjaciela z Gaju Ofiarnego. Och, podczas tej wyprawy może się zdarzyć naprawdę dużo!

Jedyne, czego Liv nie brała pod uwagę, to to, że wyprawa mogła też być niebezpieczna. Śmiertelnie niebezpieczna!


Zanim Liv zdążyła się obejrzeć, dojechali do Blåvatn. Liv nigdy przedtem tu nie była. Zabudowa rozproszona, a na dużym, ze wszystkich stron otwartym placu parkowało wiele samochodów do przewożenia mleka.

Liv i Finn ruszyli przez wysypany żwirem plac. Już z daleka widziała swego bezimiennego przyjaciela, który w towarzystwie jakiegoś chłopca szedł im na spotkanie. Bogu chwała, że są tak daleko, zdążę może pozbyć się rumieńców z podniecenia, myślała Liv. Nigdy chyba nie przestanę doznawać wstrząsu na jego widok.

Pospiesznie oceniła tego drugiego chłopca i uznała, że nie jest groźny dla jej duchowej równowagi. Sprawiał wrażenie kompletnego nudziarza, ale może to niesprawiedliwe tak oceniać kogoś, kogo się w ogóle nie zna. W każdym razie należał do tych ludzi, których trzeba spotkać ze dwadzieścia razy, żeby zapamiętać ich twarz. Jakby nie mieli w sobie nic, na czym można by zawiesić wzrok, ani w wyglądzie, ani w osobowości.

– A więc udało wam się przyjechać na czas – powiedział jej przyszły dowódca. – Liv, to jest Morten Kristiansen. Liv Larsen i Finn Meyer.

– Przepraszam – uśmiechnęła się Liv. – Ale czy nie mógłbyś poprosić Mortena, żeby cię przedstawił? Ja nie wiem, jak się nazywasz.

– Nie przedstawiłem ci się? – zapytał zaskoczony. – W takim razie serdecznie przepraszam. Nazywam się Jo Barheim. Mogę wziąć twój plecak? Tu niedaleko czeka samochód. O Boże, ależ on ciężki! Co ty tam masz?

– Jabłka – odparła Liv niewinnie.

– Jabłka – powtórzył. – No, może być. Jabłka znikną dość szybko.

– Nawet bardzo szybko – zapewniła Liv. – Mam bzika na punkcie owoców.

Jo Barheim wrzucił jej plecak na ciężarówkę do połowy wypełnioną pięćdziesięciolitrowymi bańkami z mlekiem i okrytą brezentową plandeką, rozpiętą na drewnianych podpórkach.

– Wejdziesz sama, czy chcesz, żebym cię podrzucił?

– Poradzę sobie, chociaż mogliby ten stopień umieścić niżej. – W porządku! – roześmiał się i bez wysiłku przesadził ją przez krawędź ciężarówki.

Na takie okazje Liv miała powiedzenie, które nigdy nie zawodziło: „I na dodatek do wszystkiego innego jesteś też bardzo silny”. To zawsze wywoływało szeroki uśmiech na usta zainteresowanego i pytanie: „Co masz na myśli, mówiąc wszystko inne?”, Liv jednak przeczuwała, że tego rodzaju tani komplement pod adresem Jo Barheima będzie całkowitym niewypałem.

Nie, on wyraźnie nie był zadowolony z faktu, że musiał ją ze sobą zabrać. Odnosił się do niej z bezosobową uprzejmością, co jej po prostu sprawiało przykrość. Wszelki kontakt został zerwany i Liv nie mogła zrozumieć dlaczego.

Oprócz ich niewielkiej grupy na ciężarówce zebrało się jeszcze kilka starszych kobiet, jedna młodsza i jakiś młody mężczyzna. Rozlokowali się każdy jak mógł najwygodniej na bańkach z mlekiem i workach z cementem. Jo Barheim usiadł na samym końcu i wkrótce Liv mogła się przekonać, że ma on niedobre doświadczenia z dziewczynami. Owa młoda dama, która bardzo chciała sprawiać wrażenie prawdziwej turystki, zaczęła przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu zapałek, po chwili jednak podniosła się, pochyliła w stronę Jo i bez żenady zapytała, czy on nie ma. A kiedy w milczeniu wyjął pudełko z kieszeni i zapalał jej papierosa, starała się patrzeć mu w oczy. Co za wstrętne babsko, pomyślała Liv. Mogę przysiąc na wszystkie świętości, że wcale nie potrzebowała zapałek. Turystka oparła się wygodnie i powoli, w bardzo wystudiowany sposób zaciągała się głęboko, a potem wydmuchiwała dym.

– Wybieracie się w góry na polowanie? – zapytała obojętnie.

O, jeszcze by tego brakowało, pomyślała Liv.

– Nie – odparł Jo krótko. – Ja nie poluję.

– Naprawdę? – uśmiechnęła się tamta uwodzicielsko. – W ogóle żadne polowanie nie wchodzi w rachubę?

Wszystko to było takie śmieszne, sztuczki tak łatwe do przejrzenia, że Liv nie zdołała zachować powagi i wybuchnęła radosnym chichotem. Tamta uniosła wysoko jedną brew i cofnęła się na swoim siedzeniu.

– Liv! – zawołał Jo. – Chodź no do mnie na chwilę.

Podeszła spłoszona, że będzie jej robił wymówki.

– Dobrze się trzymaj oparcia – upomniał. – Samochód może w każdej chwili ruszyć… – Potem zniżył głos. – Nie było to ładne z twojej strony ani specjalnie uprzejme, ale dziękuję ci. Nie umiem sobie radzić w takich rozmowach.

Liv uśmiechnęła się radośnie.

– Ale jest też coś innego – dodał Jo.

– Tak?

– To się wiąże z tym tak zwanym morderstwem… Myślę, że nie powinnaś opowiadać o tym komu popadnie. Nie jest dobrze rozsiewać wokół siebie takie historie.

Ogarnął ją gniew.

– A jeśli takie historie są przypadkiem prawdziwe?

Jo westchnął.

– Masz może jakieś jabłko na zbyciu?

– Och, tak! – ożywiła się. Poszła do swojego plecaka i wyjęła kilka owoców.

– Chwileczkę! – zawołał za nią Morten Kristiansen. – Nie zaciągnęłaś porządnie rzemienia.

– Ech, czy to takie ważne?

Chłopak zacisnął wargi, pochylił się i sam zaciągnął dokładnie wszystkie rzemienie przy jej plecaku.

– Poza tym wygląda na to, że powinnaś się uczesać.

Liv wytrzeszczyła oczy, ale on już się odwrócił.

Jo uśmiechał się, kiedy do niego wróciła.

– Morten jest bardzo pedantycznym geodetą – powiedział.

– O, chętnie w to wierzę – odparła Liv ponuro.

Ciężarówka ruszyła w drogę i przez dłuższy czas Liv była zajęta wyłącznie otaczającą ich przyrodą. W głębi pod plandeką ryczało radio Finna, burty ciężarówki skrzypiały na zakrętach, a silnik warczał mozolnie przy każdym wzniesieniu, ona jednak jakby zamknęła uszy na te wszystkie odgłosy cywilizacji, tylko oczy rejestrowały otaczający ją świat. Im byli wyżej, tym wyraźniej ukazywał się nad horyzontem pokryty śniegiem szczyt. I to szczególne górskie powietrze, ostre i rozrzedzone, pełne nieznanych zapachów, stawało się coraz silniejsze, choć przecież nie dotarli jeszcze nawet do granicy lasu.

Mimo że Jo Barheim usposobiony był wobec niej podejrzliwie, cieszyła się, że przeżywa to wszystko razem z nim. Zabawnie było tak stać tyłem do kierunku jazdy i patrzeć, jak droga umyka spod kół, jak przydrożne rowy zdają się pełznąć obok samochodu, a drzewa migają w pośpiechu, widzieć mroczny iglasty las, który się przed nimi otwiera, a potem zamyka, mijać samotne domostwa za krzywymi płotami, widzieć ciurkające wzdłuż drogi wąziutkie strumyki, które raz po raz znikają gdzieś w leśnym poszyciu.

Puste bańki po mleku hałasowały w głębi platformy i młody mężczyzna wyszedł spod plandeki, uśmiechając się przepraszająco:

– Ten samochód tak kiwa, że trudno utrzymać równowagę. Chyba muszę zaczerpnąć trochę świeżego powietrza…

Idąc ku nim nagle potknął się o pasek któregoś plecaka i potoczył naprzód. Padając chciał się przytrzymać Liv, popchnął ją przy tym tak gwałtownie, że straciła równowagę. Trzymała się co prawda podpórki, ale nie liczyła się aż z takim obciążeniem, i teraz machając rozpaczliwie rękami zobaczyła, że wiejska droga jest bardzo blisko niej, doznała zawrotu głowy i nagle poczuła jakieś straszne szarpnięcie, tak mocne, że ramię prawie zostało wyrwane ze stawu. Zawisła w pół drogi nad niską krawędzią ciężarówki.

Chyba nerwowy szok sprawił, że poczuła, iż płoną jej opuszki palców. Jo Barheim trzymał jej ramię w bolesnym uścisku, a kiedy Liv zdołała jakoś stanąć na nogi, zobaczyła, że jego twarz pod opalenizną jest blada.

– O mój Boże, mało brakowało – szepnęła jedna z kobiet.

Niezdarny pasażer jakoś się pozbierał.

– Ja… Ja nie znajduję słów, żeby powiedzieć… jak bardzo mi przykro – jąkał. – To cud, że pan zdołał ją uratować. W jednym okropnym momencie byłem pewien, że już z nią koniec.

Liv nie mogła opanować drżenia, zdołała jednak wykrztusić:

– To nie pańska wina. Potknął się pan o mój plecak.

– Tak – potwierdził Morten. – Naprawdę rzuciłaś ten plecak byle jak. Wyobraź sobie, jak by się ten człowiek czuł, gdyby mimo woli stał się przyczyną twojej śmierci? Niech to będzie dla ciebie nauczka, że własne niechlujstwo mogło kosztować cię życie!

Oczywiście, Morten ma rację, myślała Liv zgnębiona. A mimo to jest mi go żal. Dziewiętnaście lat, a już taka pedanteria. Ciekawa jestem, jaki będzie na starość.

Jo przyglądał jej się surowo.

– Coś mi mówi, Liv, że jesteś pechowcem i że będziemy z tobą mieli sporo kłopotów. Mimo zapewnień z twojej strony, że wszystko pójdzie gładko.

ROZDZIAŁ IV

– Najlepiej będzie, jeśli usiądziesz w głębi trzymając się mocno, skoro masz takiego pecha – powiedział Jo Barheim.

Znalazła sobie jakąś wyjątkowo niewygodną do siedzenia bańkę na mleko i przycupnęła na niej tuż obok nieznajomego.

– Co mam zrobić, żeby wynagrodzić pani przestrach i zdenerwowanie? – wyszeptał załamany.

Liv uśmiechnęła się blado.

– Niech pan o tym zapomni. Bogu dzięki wszystko skończyło się dobrze.

Ten człowiek sprawiał bardzo sympatyczne wrażenie, jasnowłosy, o szerokiej dobrotliwej twarzy. Oczy miał może cokolwiek za blisko osadzone i usta jakby zbyt wydatne, ale był dobrze wychowany i budził zaufanie.

– Daleko się wybieracie? – zapytał.

– Do Månedalen – wyjaśniła Liv.

– Naprawdę? To się znakomicie składa, bo ja też idę w tamtą stronę, jeszcze trochę dalej, ale szczerze mówiąc, nie znam drogi. Proszę mi powiedzieć, czy byłbym zbyt natrętny, prosząc, byście mnie państwo zabrali ze sobą?

Liv zawahała się.

– Ja nie mogę o tym decydować. Najlepiej, żeby pan zapytał Barheima, to ten ciemnowłosy na samym końcu.

– Państwo są na wycieczce? – zapytał jeszcze bardzo uprzejmie.

– Nie. Moi towarzysze to geodeci, a mnie pozwolono się z nimi zabrać, że tak powiem. Może więc i panu pozwolą…

– Proszę mówić mi ty – zaproponował. – Mam na imię Harald. A ty wybierasz się do kogoś w odwiedziny wysoko w górach?

– Tak, idę do ojca. Mamy tam letni domek.

– Tatuś czeka na ciebie?

– Nie. On nawet nie wie, że się do niego wybieram. Właściwie to mam tam sprawę… – Liv urwała gwałtownie. Obiecała przecież Jo, że z nikim nie będzie rozmawiać na ten temat. Wprawdzie ów człowiek wygląda bardzo sympatycznie, ale…

– Jaką sprawę? – Harald zdawał się przynaglać.

Liv zniżyła głos.

– Nasza lokalna gazeta w Ulvodden przydzieliła mi zadanie. Mam napisać artykuł o występowaniu różnych gatunków skalnic wokół Månedalen.

Miała nadzieję, że on nie wystąpi z komentarzami typu, że skalnice dawno już przekwitły albo coś w tym rodzaju.

– Co ty mówisz? – zawołał z podziwem. – Piękne zadanie, trzeba przyznać. Zwłaszcza że przecież jesteś jeszcze bardzo młoda, prawda?

– O, znacznie starsza niż na to wyglądam – oznajmiła Liv tragicznym głosem. – Zostałam oddana na wychowanie w młodości, to znaczy, chciałam powiedzieć, w dzieciństwie. Trzymali mnie zamkniętą na strychu. Przez dziesięć lat nie widziałam ludzkiej twarzy. I dlatego może wyglądam trochę dziecinnie. W rzeczywistości jednak jutro kończę dwadzieścia pięć lat.

Harald patrzył jej w oczy z niedowierzaniem, ona jednak odpowiadała mu szczerym i ufnym spojrzeniem.

W tej samej chwili zauważyła, że Jo Barheim usiadł naprzeciwko niej. Widziała, że drżą mu wargi od powstrzymywanego śmiechu, i domyśliła się, że słyszał całą rozmowę. Po raz pierwszy w życiu zarumieniła się dlatego, że została przyłapana na kłamstwie.

– Harald zastanawia się, czy mógłby się do nas przyłączyć – powiedziała onieśmielona. – Bo sam nie znajdzie drogi.

Jo przyglądał się przez chwilę nieznajomemu uważnie, zadał mu kilka pytań, potem skinął głową.