Bezsilna opadła z powrotem na łóżko.

Przeklęty szpitalny zapach, nieznośnie drażnił nos! Zdenerwowana przechyliła się przez krawędź łóżka i zajrzała na dół. Nocna lampka stojąca na podłodze rzucała na wszystkie strony pokoju słabe, matowe światło.

Pod łóżkiem Marie – Louise dostrzegła pudełko bez pokrywki, w półmroku napis na etykiecie był nieczytelny. Najwyraźniej zawierało żółtą zasypkę na rany, znaną ze swego ostrego zapachu.

Ponownie spróbowała się podnieść. Jeszcze coś nie dawało jej spokoju, choć nie potrafiła dokładnie tego określić.

Wreszcie stanęła na własnych nogach i z wysiłkiem zaczęła się przesuwać w stronę okna. Pokój już nie kołysał się tak bardzo, byle tylko miała się o co oprzeć.

W oddali rozciągało się ciemnoniebieskie Morze Śródziemne. Światła miasta błyszczały jak szlachetne kamienie.

Bezgłośnie otworzyła okno i popatrzyła w dół. Fasadę oplatało dzikie wino. A w dole przy wejściu wisiał szyld…

„Hotel”, głosił napis. Ani słowa o szpitalu.

Marie – Louise nic z tego wszystkiego nie rozumiała. Wiedziała tylko jedno: musi się stąd wydostać, żeby pomóc Andre, zanim przyjedzie brat wdowy.

Tuż obok łóżka stała szafka. Dziewczyna znalazła w niej swoje rzeczy – obszerną suknię żałobną wdowy oraz własny podkoszulek i spodnie, które miała na sobie pod spodem owego feralnego dnia.

Czarny „namiot” zostawiła na miejscu. Szybko wskoczyła w lekkie ubranie. Stanęła teraz całkiem pewnie na nogach, choć w głowie dudniło niemiłosiernie, a przyspieszone bicie serca zmuszało ją, by co jakiś czas odpoczywała.

Przez moment zastanawiała się, czy po prostu nie wyjść drzwiami, lecz natychmiast tę myśl odrzuciła. Jeżeli na korytarzu czuwa pielęgniarka, to na pewno jej nie wypuści.

Pociągnęła za pędy dzikiego wina za oknem. Wydawały się wystarczająco grube, ale czy mocno trzymały się ściany? Marie – Louise wyczuła ręką kratę. Sprawiała wrażenie solidnej. Może się uda?

Znajdowała się na pierwszym piętrze, a więc nie tak strasznie wysoko. Lecz czy zdoła ominąć okno na parterze?

Próbowała zaplanować kolejne kroki. Tu… potem tam, a następnie prosto na dół. Tak, powinno się udać. Przy odrobinie szczęścia.

Pędy winorośli trzeszczały, kiedy z sercem w gardle podjęła śmiałą wyprawę w dół. Ona, która dostawała zawrotów głowy na najniższym szczeblu drabiny!

Drobne gałązki łamały się, gdy rękami i stopami po omacku szukała nowych punktów oparcia. Na szczęście o tej porze ulica była pusta. Wyglądało na to, że budynek znajduje się na przedmieściu. W niewielkim parku rosły palmy. Zawsze marzyła o tym, by je na własne oczy zobaczyć. Ale nie myślała, że stanie się to w takich okolicznościach!

W kilku oknach na parterze paliło się światło, ale szczęśliwie je ominęła. Kiedy znalazła się parę metrów nad ziemią, nie miała już czego się uchwycić. Pozostało tylko jedno: skoczyć.

Poniżej – twardy cement… Jednak nie mogła już dłużej wisieć na czubkach palców. Zamknęła oczy i rozluźniła chwyt.

Świetnie poszło. Ręce i nogi wytrzymały i zanim ktokolwiek usłyszał odgłos lądowania, rzuciła się do ucieczki. Biegła tak długo, jak długo starczyło jej sił. Lecz wkrótce nogi odmówiły posłuszeństwa i zupełnie wyczerpana przysiadła na najbliższej ławce.

Serce biło bardzo szybko, przed oczami wirowały czarne kręgi. Dłuższą chwilę odpoczywała, próbując zebrać siły.

Wreszcie poczuła się lepiej, oddychała już spokojniej. W oddali ujrzała jakąś młodą parę. Z trudem wstała i ruszyła w tamtą stronę.

– Przepraszam, czy moglibyście mi pomóc? – spytała uprzejmie. – Jestem w Cannes od niedawna i zabłądzi łam. Jak dojść do dworca autobusowego? Chciałabym się dostać do Grasse.

Zaczęli z zapałem tłumaczyć. Okazało się, że to dość daleko, i Marie – Louise do reszty opuściła odwaga. W dodatku najbliższy autobus odchodził dopiero o wpół do ósmej rano. Teraz była trzecia w nocy.

Marie – Louise zagryzła wargi. Wpół do ósmej to za późno.

– A jest tu gdzieś postój taksówek?

– Tak, za rogiem trzy przecznice stąd.

Podziękowała i pospieszyła na postój. Jeżeli w ogóle teraz, w środku nocy, będzie tam czekał jakiś samochód.

Nie było ani jednego. Jednak po kilku minutach w dole ulicy dostrzegła taksówkę. Z radości mogłaby uściskać kierowcę.

Spytała, ile będzie kosztował kurs do Grasse, i stwierdziła, że akurat jej wystarczy.

Kierowca jechał bardzo szybko i była mu za to wdzięczna.

Widoki za oknem przesuwały się w takim tempie, n przyprawiało ją to o zawrót głowy. Czasem robiło się jej niedobrze, tak że musiała odwrócić wzrok. Mijali wspaniałe wille bogaczy, ogrody, które widuje się tylko w filmach, wysokie cyprysy strzelające pod niebo i palmy.

Wreszcie dotarli do Grasse. Poprosiła kierowcę, by nie wjeżdżał do miasta, lecz wysadził ją przy drodze prowadzącej na północ. Nawet jeżeli prośba wydała mu się dziwna, to jej nie skomentował. Dostał należne pieniądze i odjechał zadowolony.

Kiedy taksówka zniknęła, Marie – Louise zaczęła iść na północ. Miała nadzieję, że złapie jakiś samochód, jadący w tamtą stronę, choć o tak wczesnej porze były ku temu nikłe szanse. Właściwie śmiertelnie się bała podróżować autostopem w obcym kraju, ale nie miała wyboru. Pieniądze się skończyły, a Andre czekał na nią, chory i samotny. Tylko ona mogła mu pomóc.

Z trudem przychodziło jej nazywanie go nawet myślach Andre, gdyż był tak nieprzystępny i o tyle przewyższał ją swym pochodzeniem. Właściwie imię Andrej pasowało do niego lepiej, bo z pewnością nie był Francuzem. Tak, będzie go nazywała Andrejem.

Szła poboczem szosy zatopiona we własnych myślach. Nagle tuż za nią pojawiły się światła samochodu, pędzącego od strony wybrzeża. Zaczęła machać energicznie, żeby się zatrzymał, ale tylko przemknął obok, nawet nie zwalniając.

Być może była to jej jedyna szansa, by zdążyć w porę. Zrezygnowana ciężko powlokła się dalej, zła, że upłynęło już tyle czasu, a Andrej pewnie już zaczął podejrzewać, że go oszukała. W oddali majaczyły w mroku góry Prowansji. Wiedziała, że do miasta jeszcze bardzo daleko. Jeśli będzie musiała całą drogę przebyć na piechotę, nigdy nie…

Nie, nie może być taką pesymistką. Ale nawet jeżeli pojawi się jakiś uprzejmy kierowca, który zechce ją podwieźć, to skąd pewność, że jedzie tam, gdzie ona?

Kwadrans później, kiedy już niemal całkowicie straciła wiarę i zmęczona kontynuowała swą beznadziejną wędrówkę, ponownie ujrzała za sobą światła. Tym razem daleko jej było do optymizmu, mimo to podeszła bliżej skraju szosy.

Samochód zahamował i zatrzymał się tuż za nią.

– Co to za idiotyczny pomysł? – usłyszała znajomy głos.

– Doktor Monier! – krzyknęła zdumiona.

– Domyśliłem się, że pójdzie pani tą drogą – rzekł surowo. – Siostra Claire bardzo się zmartwiła, kiedy zauważyła, że pani uciekła. Czy pani oszalała? Pani jest przecież poważnie chora!

Teraz dopiero Marie – Louise uświadomiła sobie, jak bardzo pragnęła odpocząć. Przez cały czas była tak spięta i skoncentrowana, że nie czuła osłabienia. Szła wiedziona siłą woli.

Doktor chciał zawrócić, ale powstrzymała go. – Proszę mi pomóc. Muszę najpierw dotrzeć w góry, mam tam coś ważnego do załatwienia. Proszę mnie tam zawieźć, a obiecuję, że potem wrócę z panem do szpitala.

Spojrzał na nią badawczo.

– A więc coś sobie pani przypomniała? – spytał.

– Tak, ktoś czeka na moją pomoc. To sprawa życia i śmierci, doktorze Monier.

Zastanawiał się przez dłuższą chwilę.

– Czy to daleko stąd? – padło wreszcie pytanie.

– Nie wiem – odpowiedziała żałośnie i wymieniła nazwę miejscowości.

– Ojej! Tej trasy nie uda się nam pokonać w piętnaście minut. Ale dobrze, rozumiem, że ma to wielkie znaczenie dla pani spokoju ducha, a więc i dla poprawy pani stanu zdrowia, możemy więc chyba zaryzykować.

– Jest pan niezwykle miły, doktorze Monier.

– Wszystko dla moich pacjentów! I proszę, mów mi Charles.

Uśmiechnęła się z wdzięcznością. Samochód szybko pomknął dalej.

Cudownie było siedzieć obok uprzejmego doktora ze świadomością, że nie jest już sama.

– Czy mogłabyś opowiedzieć, co takiego odkryłaś, próbując sobie wszystko przypomnieć? – spytał. – Dziwnie byłaś ubrana, kiedy trafiłaś do szpitala. Wybierałaś się na pogrzeb?

Marie – Louise długo zwlekała z odpowiedzią, rozdarta pomiędzy uczuciem lojalności wobec Andreja i wdzięcznością dla lekarza. Tak chętnie zrzuciłaby z siebie choć część odpowiedzialności.

Ale przypomniała sobie pewien szczegół i to ją powstrzymało od zwierzeń. Nieświadomie odsunęła się od lekarza.

– Doktorze Monier… Charles, chciałam powiedzieć. Jest coś w twoim szpitalu, czego nie rozumiem.

Uśmiechnął się. W półmroku wyglądał naprawdę bardzo sympatycznie, kiedy tak prowadził wóz, spokojnie i pewnie. Młody, sumienny lekarz, z udawaną ironią na twarzy. Marie – Louise, wiedziała, że to tylko maską mająca ukryć niepewność i brak doświadczenia. W gruncie rzeczy był chyba człowiekiem bezpośrednim i życzliwym. Marie – Louise bardzo podobały się jego piegi, które niejako demaskowały tego młodego medyka.

– Masz na myśli szyld? – spytał, odgadując jej myśli. – Droga Marie – Louise. Szpital, do którego trafiłaś, nie jest zwyczajną lecznicą. To prywatna klinika dla osób dobrze sytuowanych, cierpiących na schorzenia układu nerwowego. Sami przed sobą nie chcą przyznać, że potrzebują pomocy. Określenie „hotel” lepiej odbierają.

– Ach, tak – odetchnęła z wyraźną ulgą. – Ale jest jeszcze coś…

– Tak?

– Pod moim łóżkiem stało pudełko z nieprzyjemnie pachnącym proszkiem. Tak, jakby ktoś celowo chciał wprowadzić do pokoju szpitalny zapach.

– O Boże! Czy ono ciągle tam stoi? Nie miałem takiego zamiaru. Moja droga, to nie chłodna Północ, lecz Riwiera. Nieustannie walczymy z insektami. Mamy ich miliony. Kilka dni temu przeżyliśmy prawdziwą inwazję mrówek w pokoju, w którym się znalazłaś, i w desperacji umieściliśmy tam to pudełko, żeby je odstraszyć. Nie zamierzaliśmy odstraszać także pacjentów. Siostra Claire musiała o nim zapomnieć.

Roześmiał się beztrosko. Jechali w milczeniu, on jednak wyraźnie czekał, że dziewczyna zacznie opowiadać. Marie – Louise nadal się wahała.

– Charles, nie rozumiem jeszcze czegoś… Czy naprawdę stwierdzono u mnie niedokrwistość? – spytała żałośnie.

Spoważniał.

– To wprost nieprawdopodobne! Nie mogę pojąć, jak można normalnie funkcjonować z tak niską liczbą czerwonych ciałek. To był jeden z powodów, dla których pojechałem cię szukać. Nie zdążyliśmy ci przetoczyć krwi przed twoim zniknięciem.

– Czy jest aż tak źle? – spytała cicho.

– Nawet bardzo źle.

Zmartwiła się. Widząc to, ujął jej rękę w swoją ciepłą dłoń.

– Chciałbym, żebyś wiedziała, że nie wyruszam na poszukiwanie wszystkich pacjentów, uciekających ze szpitala.

Poczuła ciepło wokół serca. Niski głos lekarza budził zaufanie i sympatię.

Och, Andrej… Coś zakłuło ją w sercu. Ale Andrej ma przecież tę boską Svetle.!

Doktor spojrzał na zegarek.

– Czy zdążysz załatwić swoją sprawę w ciągu pół godziny?

– Tak, sądzę, że tak. Jeżeli znajdę osobę, z którą miałam się spotkać.

– Marie – Louise, mówiłaś, że coś przerażającego wiązało się z tą dużą willą, Chateau Germaine. Czy przypomniałaś sobie, co to było? Co się wydarzyło?

Proszę, nie utrudniaj mi, poprosiła w myśli. Co powinnam powiedzieć? Och, gdybym tylko mogła zwierzyć ci się ze wszystkiego!

Ale Marie – Louise już postanowiła. Powinna łgać jak nigdy przedtem, żeby tylko ochronić Andreja i jego tajemnicę.

Z uczuciem, że pali oto za sobą wszystkie mosty i zapuszcza się w świat kłamstwa, okrucieństwa i strachu, wciągnęła głęboko powietrze, gotowa wyprowadzić w pole tego przemiłego lekarza.

Teraz uświadomiła sobie, jaki to zły cień wyczuwała wokół siebie, kiedy ocknęła się w szpitalu. Był to cień podejrzeń.

ROZDZIAŁ IV

Kiedy wschodzące słońce zaczęło barwić niebiesko zielone wzgórza na żółto, Marie – Louise niepewnym głosem podjęła swą opowieść.

– Moja pracodawczyni nagle zachorowała i musiałam ją zastąpić w czuwaniu przy zwłokach.

– Nie brzmi to zbyt przyjemnie. Czy zmarły to jakiś stary człowiek?

– Nie, wręcz przeciwnie. To młody, niezwykle przystojny mężczyzna, w wieku może dwudziestu pięciu, trzydziestu lat. Pamiętam, jak pomyślałam, że to niesłychanie smutne, iż ktoś tak piękny musiał umrzeć. Miałam go przebrać w pośmiertny garnitur. Wtedy zauważyłam jakieś dziwne plamy na jego ciele. Powiadomiłam o tym właścicieli domu, a oni obiecali, że się zajmą całą resztą. A mnie pozwolono odejść. Ci państwo nie sądzili, żeby to było coś groźnego i zaraźliwego – dodała pośpiesznie, gdyż zreflektowała się, iż powiedziała już za wiele.

Charles Monier był przecież lekarzem. Mógł poruszyć niebo i ziemię ze względu na niebezpieczeństwo epidemii. Wtedy odkopano by trumnę i odkryto, że Andrej żyje.