– Panna Annabella – przedstawił mnie Marcus – a to mój dobry przyjaciel Johan. I panna Flora Mørne.

W tak licznym gronie straciłam pewność siebie. Odebrałam Marcusowi pakunki i dziękując za pomoc, pospieszyłam do kuchni. Dobiegł mnie jeszcze głos Marietty:

– No wiesz, Marcus, jak możesz…

Płonęły mi policzki, doznałam srogiego rozczarowania. Czego się jednak mogłam spodziewać? Że porucznik prowadził życie w cnocie? Te czasy już minęły, mężczyźni pozwalali sobie na drobne miłostki. Frywolność i nieprzyzwoitość stały się modne, lecz ja dziękowałam matce za wychowanie w czystości!

Dzień zszedł mi na przygotowaniach, więc nie poświęciłam gościom wiele uwagi. Dowiedziałam się jedynie, że przybył niejaki pułkownik Lehbeck, jak się domyśliłam, ojciec Marietty.

Marcus zaszedł do mnie na krótką pogawędkę. Właśnie miesiłam składniki na ciastka zwane biedaczkami i szykowałam się do rozbicia jajek.

– Pomogę ci – powiedział. – Ile potrzebujesz?

– Trzydzieści.

– Trzydzieści? Jak nazwałaś te ciasteczka? Biedaczki? Stanowczo za dużo jajek!

– Same żółtka! – dodałam z uśmiechem. – Uważaj, by nie dostały się do białek, bo białka są mi potrzebne do innej potrawy.

– Nie pojmuję, jak nad tym wszystkim panujesz – westchnął z podziwem.

– Mam znakomite pomocnice – odrzekłam, uśmiechając się do kucharek pani Fernér. Dziewczęta zachichotały, posyłając Marcusowi długie spojrzenia.

Marcus też się uśmiechnął i z ogromną powagą zabrał się do tłuczenia jajek.

– Miło tu u was – stwierdził. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak uciążliwe jest towarzystwo tamtej kobiety.

– Jak długo zostaniecie? – spytałam.

– Tylko trzy dni. Ale wrócimy za dwa tygodnie.

– Wszyscy?

– Mam nadzieję, że nie. Ja z pewnością wrócę.

Wypowiedział te słowa z takim zdecydowaniem, jakby chodziło o przyjemność, a nie obowiązek.

Z pokojów dobiegł nas jasny kobiecy głos:

– Marcus? Czy ktoś widział Marcusa?

Marcus wykrzywił twarz w grymasie rezygnacji.

– Koniec spokoju – westchnął. – Muszę opuścić tę oazę.

Dopiero późnym popołudniem mogłam zająć się piramidą z owoców i słodyczy. Siedziałam w chłodnej spiżarni pochłonięta pracą, kiedy wpadła z impetem pani Fernér. Jej policzki pałały, z trudem panowała nad wzburzeniem. Zanim zdążyłam się przestraszyć, że ja jestem obiektem jej gniewu, zaczęła wyrzucać z siebie gwałtowne słowa.

– Ta okropna kobieta! Czemu tu przyjechała? Nie życzę sobie jej obecności pod mym dachem!

– Nie wiem, o czym pani mówi, pani Fernér – wymamrotałam.

– Czy możesz to sobie wyobrazić? Ona jest nienasycona. Wciąż musi sama sobie udowadniać swą siłę oddziaływania. Nie rozumiem, co mężczyźni w niej widzą!

Ja byłam w stanie to zrozumieć, ale nie zdradziłam się z tą myślą, bo pani Fernér miała łzy w oczach.

– Ci głupcy dają się nabrać na najprostsze sztuczki – ciągnęła.

Czułam, jak rośnie we mnie gniew. A więc Marietta Lehbeck uważała, że może zalecać się do pana Fernéra w jego własnym domu, i to na oczach żony! A pan Fernér… Jakże mógł upaść tak nisko?

Jej następne słowa podziałały na mnie jak wiadro zimnej wody.

– Biedny Marcus! Ten wspaniały, dobry młodzieniec musi się z nią ożenić!

ROZDZIAŁ III

Przeraziłam się nie na żarty. Upuściłam trzy palone migdały na rozpoczętą kompozycję i zaniemówiłam na dłuższą chwilę.

Marcus musi ożenić się z Marietta! Musi? Co to ma oznaczać?

– Pani Fernér – zaczęłam drżącym głosem – mam podobne zdanie o tej młodej damie.

Mogłam sobie pozwolić na te słowa, bo dopóki żył ojciec, tworzyliśmy dobrą rodzinę, a ludzie otaczali nas szacunkiem. Przynajmniej ci, którzy potępiali brak zasad i zepsucie.

Marcus… Był jak z krótkiego, choć pięknego snu. Teraz musiałam się obudzić.

Pani Fernér westchnęła ciężko, a jej oczy spoczęły na moim dziele.

– Och, Annabello, to jest piękne! Czego jeszcze masz zamiar użyć oprócz palonych migdałów?

– Francuskich ciasteczek z lukrem, petits fours, kandyzowanych płatków róży, wiśni w likierze i suszonych śliwek w koniaku. Wiśnie i śliwki obleję czekoladą. Na koniec mój własny specjał. Zechce pani skosztować?

Podałam jej garść karmelków domowej roboty.

– Mmm, rozpływają się w ustach. – Pani Fernér uśmiechnęła się. – Mogę prosić o jeszcze?

Przepis na domowe karmelki nie stanowił żadnej tajemnicy, ale ja wprowadziłam doń istotną innowację, dzięki której moje cukierki miały lekką i delikatną konsystencję. Gotowałam cukier z wanilią, kakao i śmietaną i dodawałam drobno posiekane migdały, a potem ubijałam masę, póki nie ostygła. Moje karmelki zawsze robiły furorę. Cieszyłam się, że Marcus ich spróbuje.

Marcus…

Na samą myśl o nim poczułam ukłucie bólu w sercu.

Pani Fernér zaniosła gotową piramidę do jadalni i umieściła pośrodku stołu. Potem zamknęła drzwi na klucz, by nikogo nie skusił widok smakołyków.

Moja sympatia do pani Fernér rosła z każdą chwilą. Współczułam jej, bo los obdarzył ją oschłym i wymagającym mężem, a przecież pani Fernér była osobą ciepłą i życzliwą. Nigdy nie okazała mi arogancji czy wyniosłości, wręcz przeciwnie, traktowała mnie nieomal jak siostrę, z którą łączyły ją więzy wspólnej tajemnicy. Nie była przecież na tyle głupia, by nie zauważyć, że podkochuję się w Marcusie. Miałam też wrażenie, że pani Fernér źle znosi osamotnienie i lubi przebywać w moim towarzystwie. Marcus pojawił się w kuchni jeszcze raz tamtego wieczora, ale pochłonięta przygotowaniem zapiekanej szynki, nie miałam czasu długo z nim rozmawiać. Te kilka słów, które do niego skierowałam, wypowiedziałam z powściągliwością, jak przystoi pannie konwersującej z mężczyzną obiecanym innej kobiecie.

– Annabello… – Marcus spojrzał na mnie z powagą. – Po tym, co przydarzyło się wczoraj, nie powinnaś wracać sama do domu. Czy mogę cię odprowadzić?

Zaczerwieniłam się.

– Dziękuję, poruczniku Dalin – odrzekłam sztywno, nie podnosząc wzroku znad stołu – ale tak być nie może. Zresztą jedna z tutejszych dziewcząt mieszka niedaleko mnie, więc pójdziemy razem.

Marcus tylko się skłonił, choć na jego twarzy zagościł wyraz smutku. Odwrócił się do Marietty, która w tej samej chwili zjawiła się w kuchni i położyła mu rękę na ramieniu. Miałam ochotę wysmarować ciastem tę jej piękną twarzyczkę. Zwłaszcza kiedy Marcus uśmiechnął się do niej w taki sposób, jakby dzielili ze sobą mnóstwo słodkich tajemnic!

Wtedy zgasły we mnie ostatnie iskierki miłości. Dla Marcusa byłam jedynie przelotną znajomością.

W jednej chwili odstąpiła mnie radość z wykonywanej pracy…

Byli już po trzech pierwszych daniach, na stół wjeżdżało czwarte. W pospiesznej krzątaninie zapomniałam o całym świecie. Służące, specjalnie na tę okazję wynajęte do podawania do stołu, znosiły nam meldunki z jadalni.

– To przeklęte babsko nie przepuści żadnemu mężczyźnie – relacjonowała jedna z nich. – Nawet panu Fernérowi! Co za wstyd. Pani Fernér nie odrywa wzroku od talerza i popłakuje…

Ja też miałam ochotę się rozpłakać. Byłam zmęczona, głodna i… nieszczęśliwa. Myśl, że Marcus ożeni się z taką kobietą, sprawiała mi niemal fizyczny ból.

Dekorowałam właśnie płaty łososia gwiazdeczkami z marchewki, gdy przypomniałam sobie jego słowa. „Nie wierz w to, co zobaczysz czy usłyszysz. Nie cierpię tej kobiety!”

Więc w co miałam wierzyć?

Obiad był w toku, wynoszono kolejne dania i wszystko przebiegało bez zakłóceń. Dopiero przy marcepanowym torcie zdarzył się mały wypadek. Tort przesunął się na tacy i mimo wysiłków nie zdołałyśmy przywrócić mu pierwotnego wyglądu. Służąca, która zaniosła go do jadalni, wróciła niezwykle wzburzona.

– Wiecie, co powiedziała ta diablica? – syknęła. – Ze czegoś równie żałosnego nie należy stawiać na stole. Na całe szczęście ten sympatyczny porucznik uratował sytuację. Stwierdził, że w życiu nie jadł pyszniejszego ciasta.

Kiedy obiad dobiegł końca, opadałyśmy już z sił. Wreszcie i dla nas przyszła chwila wypoczynku i mogłyśmy posilić się z na wpół opróżnionych półmisków. Przyznam, że wszystko smakowało wyśmienicie.

Właśnie dziękowałam moim pomocnicom, gdy wezwano nas wszystkie do salonu.

– Co się stało? – jęknęła głucho gospodyni.

Spojrzałyśmy po sobie. Z zaczerwienionymi policzkami, kosmykami włosów wysuwającymi się spod czepków, z dłońmi uwalanymi sadzą i w fartuchach nie prezentowałyśmy się zbyt atrakcyjnie.

– Gdzie popełniłyśmy błąd? – mruknęłam nerwowo. Byłam bliska płaczu.

Szybko pozbyłyśmy się fartuchów i poprawiłyśmy stroje przed lustrem. Gęsiego wkroczyłyśmy na pokoje, gotowe na przyjęcie krytyki.

Powitano nas aplauzem! Panowie wstali i głośno klaskali w dłonie. Tylko Flora Mørne nie ruszyła się z krzesła, patrząc na nas pogardliwie. Marietta też się podniosła i klaskała równie ochoczo jak panowie. Popisuje się, pomyślałam kwaśno. Miałam tej kobiety powyżej uszu.

Oczy pani Fernér błyszczały, tym razem ze szczęścia i dumy. Pułkownik Lehbeck wzniósł toast za panią domu, a potem zwrócił się do mnie, dziękując za najbardziej wyrafinowany obiad, jaki zdarzyło mu się jeść. Marcus spoglądał na mnie roziskrzonym wzrokiem, a pan Fernér, wyraźnie rozochocony obfitością wypitych trunków, wygłosił mowę. Wypełnił ją mnóstwem nadętych frazesów i zakończył hymnem na moją cześć, w którym uznał, że kunsztem dorównuję matce.

Miałam nadzieję, że nigdy jej tego nie powie…

Podziękowałyśmy, dygając wielokrotnie, i rozpłomienione wycofałyśmy się do kuchni. Jeszcze drzwi nie zamknęły się za nami, kiedy dobiegł nas głos Flory.

– Ona miała brudne paznokcie!

– Oczywiście, Floro – zareagowała błyskawicznie Marietta. – Spróbuj przygotować taki posiłek, nie brudząc sobie paznokci.

W kuchni rozpoczęło się wielkie sprzątanie.

– Nie lubię żadnej z tych kobiet – stwierdziłam kwaśno, zbierając resztki jedzenia. Słowa Flory przyćmiły moją radość i dumę z sukcesu.

– Marietta jest miła – powiedziała jedna ze służących.

– Doprawdy? – Spojrzałam na nią ze zdumieniem. – Jeszcze niedawno złościłaś się na nią, kiedy zrugała nas za tort marcepanowy.

– Złościłam? Na Mariettę? Ależ skąd!

– Przecież… mówiłaś, że…

– Miałam na myśli Florę.

Pozostałe służące włączyły się do dyskusji.

– Marietta to dobra dziewczyna. To tej drugiej nie możemy znieść.

– Ale ona umizguje się do wszystkich mężczyzn…?

– To właśnie Flora Mørne!

– Co? – Nie mogłam zrozumieć. – Marcus wspominał o femme fatale, więc z pewnością chodziło mu o Mariettę?

– Gdzie tam! To Flora zyskała sobie taką sławę.

– I to Flora zalecała się do pana Fernéra i doprowadziła panią Fernér do płaczu?

– Tak.

– No ale Marcus ma się ożenić z Mariettą?

– To niemożliwe – roześmiały się chórem. – Oni są bliźniętami.

Bliźniętami?

Przenosiłam wzrok z jednej na drugą.

– Chcecie więc powiedzieć, że Marcus żeni się z tą odrażającą…?

– Florą Mørne, tak. Coś się za tym kryje. Oszukano go, czy też zmuszono do tego związku.

Potrząsnęłam głową.

– Więc wszystko pomieszałam. W głowie mi się nie mieści, że ktoś mógłby zakochać się we Florze…

Marcus… Wcale się w niej nie zakochał. Nie znosił jej. I choć to absurdalne, zrobiło mi się lżej na duszy.

Pomogłam przy zmywaniu, mimo że nie należało to do moich obowiązków. Nie mogłam uspokoić rozbieganych myśli.

– Nie rozumiem jeszcze jednej rzeczy… Sądziłam, że Marietta jest córką pułkownika Lehbecka?

– Ależ skąd! Jest jego żoną.

– Wyszła za mąż za starego człowieka?

– I co z tego? To mężczyzna z klasą – odparła jedna z pomocnic. – Wygląda na to, że są szczęśliwi.

Nie skończyłyśmy zmywać, kiedy zjawiła się pani Fernér i zabrała mnie ze sobą. Miała zamiar urządzić herbatkę dla pań za parę dni i chciała zapytać o radę.

Pozostałych gości nie zobaczyłam, słyszałam jedynie ich głosy w przyległych pokojach.

Pani Fernér zapłaciła mi tego samego wieczora. Zanim zdążyłyśmy zakończyć rachunki, służba kuchenna poszła już do domu. Przyszło mi więc znów wracać samotnie, ale nie miało to większego znaczenia. Nie bałam się ciemności, a mój dom leżał niedaleko.

Letnia noc była jasna i ciepła. Z rozkoszą oddychałam rześkim powietrzem. Wiedziałam, że matka nocuje u Gyldenbrandów, więc nie miałam się do kogo spieszyć.

Szłam pogrążona w myślach o Marcusie i Florze, kiedy usłyszałam za sobą szybkie kroki. Ktoś biegł, choć pora była co najmniej dziwna na bieganie.

Przyspieszyłam instynktownie. W tych krokach czaiła się ukryta groźba, odgadywałam to i ogarniał mnie coraz większy strach. Miałam nikłą nadzieję, że usłyszę głos Marcusa, że to on mnie goni, by odprowadzić do domu. Nikt jednak się nie odezwał.

Moja przewaga zmalała i nagle ciężka dłoń zamknęła się na moim ramieniu. Wyrwałam się z krzykiem, lecz potknąwszy się o krawężnik, upadłam i zraniłam w kolano. Sparaliżowana strachem, w ogóle nie poczułam bólu.