Kelner był najwyraźniej wstawiony albo niedowidział, bo bez mrugnięcia na moje pytanie, co jest w tych wysokich kielichach, podał mi szampana. A potem drugiego, trzeciego, czwartego. Smakował mi. Już od małego wiedziałam, co dobre.

Mniej więcej po piątej lampce opadłam bezwładnie na krzesła i usnęłam. Mówiąc na marginesie, jako pięciolatka mogłam wypić więcej niż dzisiaj – zgon zaliczam po trzecim kieliszku. Na co mój bezzębny potencjalny narzeczony wszczął alarm, rycząc jak syrena przeciwlotnicza, że umarłam. Tym samym niechcący wezwał rodziców i wszystkich gości, którzy jednoznacznie i z pełnym znawstwem problemu wynikającym z wieloletniego doświadczenia orzekli, że nie umarłam, tylko usnęłam, ponieważ jestem w pestkę zalana. Oczywiście tę relację znam jedynie z podań rodzinnych, jako że sama byłam nieprzytomna. Pan młody zaniósł mnie do taksówki, a kilku innych gości weselnych taszczyło mojego ojca. I do dzisiaj mi wszyscy wypominają to moje pijaństwo (czym skorupka za młodu nasiąknie… – aż się samo z gardła wyrywa). Podobnie jak i złodziejstwo. Oprócz picia byłam bowiem specjalistką od rozwalania świnek skarbonek. Cudzych. Dlatego też, przed opuszczeniem gościnnych gospodarzy, ojciec poddawał mnie osobistej rewizji. Kradłam też z upodobaniem gumki do ścierania. Raz nawet w sklepie ukradłam kawałek żółtego sera. Zupełnie nie wiem, w jakim celu.

Już jako dziecko zasłynęłam z wygłaszania niezwykle taktownych przemówień. Byłam niezła w spiczach i tak mi do dziś zostało. Pamiętam doskonale, jak podczas składania ślubnych życzeń mojej drugiej ciotecznej siostrze, wypaliłam na całą salę:

– I cieszę się, że nareszcie wyszłaś za mąż, bo już wszyscy się baliśmy, że zostaniesz starą panną.

Ale czuję się usprawiedliwiona, sama przecież tego nie wymyśliłam. Musiałam usłyszeć na imieninach u jakieś życzliwej cioci. Jednocześnie ze składaniem życzeń posyłałam uwodzicielskie spojrzenia moich ośmioletnich oczu jej dopiero co poślubionemu mężowi i oświadczyłam publicznie, że go kocham. A on za niedługo okazał się nie być takim miłym facetem, na jakiego wyglądał. Okazał się łobuzem i alkoholikiem. Czyli standard.

Amelka pojechała z moją mamą do stolicy. Powinnam powiedzieć: stolycy. Z takim praskim akcentem. Tak w ramach ukulturalniania oraz pokazania biednemu dziecku z prowincji prawdziwego miasta europejskiego. Wsadziłam je do pociągu, wyrecytowałam całą listę nakazów i zakazów oraz wyliczyłam na palcach liczbę niebezpieczeństw, jakie na nie czyhają i z żalem pozwoliłam zawiadowcy odgwizdać odjazd.

Za kilka godzin Amelka zagrzała moją komórkę do czerwoności, a ja, zanim odebrałam, zdążyłam już wyobrazić sobie całą masę tragedii różnej maści, jakie je spotkały. Bo inaczej nie dzwoniłaby jak do pożaru, prawda? Z sercem w gardle odebrałam telefon.

– Mamo, mamo – zaterkotała pełna entuzjazmu Amelka. – Mamo, wiesz kogo spotkałam na dworcu w Warszawie?

Zapowietrzyłam się już, żeby błysnąć intelektem, ale wobec jej nieopanowanego potoku słów nie miałam szans.

– Grzegorza Ciechowskiego. I zrobiłam sobie z nim zdjęcie!

– Amelko, to jest raczej niemożliwe.

– A dlaczego? – Amelka była uparta.

– Ponieważ on nie żyje. Dość ciężko jest spotkać nieboszczyka i zrobić sobie z nim zdjęcie na dodatek.

– No chyba że się ktoś już bardzo uprze – wtrąciła mama.

– Nie żyje? – drążyła moja latorośl. – A, to w takim razie był chyba Markowski. Też Grzegorz. I wyglądał na bardzo żywego.

Bardzo żywy Markowski Grzegorz udawał się na peron, ale mocno utrudniali mu to fani, którzy zaczęli się wokół niego kłębić. W pewnej chwili pan Markowski, patrząc na zegarek, bardzo żywo, 0 jakże żywo, krzyknął:

– Kurwa, ludzie, przepraszam, za minutę mam pociąg!

1 pognał na ruchome schody.

Moja mama w pierwszej chwili, gdy Amelka wyrwała się jej z okrzykiem „Babciu, babciu, zobacz!!!!!!”, wskazując paluchem na Markowskiego Grzegorza, powiedziała: „Dziecko, zostaw tego bezdomnego w spokoju”. Pewnie dlatego, że zmyliły ją te długie włosy. Całe szczęście, że trafiła na Markowskiego. Swoją drogą skąd ona wiedziała, kto to jest? I jak go rozpoznała? To, zdaje się, artysta mojego pokolenia. I tak nieźle trafiła. Jak ja byłam w jej wieku i zwiedzałam Warszawę, spotkałam pana Himilsbacha w stanie wskazującym na spożycie. Ledwie łapał pion z tego wyczerpania, ale autograf dziecku dał. Do dziś dnia bardzo mile go wspominam. Powiedział coś w stylu: „Dziecko, pamiętaj, że nie zawsze stan, w jakim znajduje się w danej chwili człowiek (chyba chodziło mu o stan upojenia alkoholowego), świadczy o tym człowieku źle. Nie oznacza, że on jest zły. Ma po prostu gorszy dzień. Nie wolno oceniać ludzi na podstawie ich słabości”. Tak jakoś to zapamiętałam. Miałam z jakieś \ 10 lat, ale utkwiło mi to w pamięci.

– Amelciu, a czy widziałaś już Pałac Kultury i Nauki? W de dochodziły mnie szamotaniny.

– Tak – mama przejęła po krótkiej walce telefon. – Widziała. Pierwsze pytanie, jakie skierowała do portiera brzmiało: „Przepraszam, czy przychodzi tu ktoś sławny?”. – Sławny? – zasępił się portier. – Ostatnio była tu Manuela Michalak z Big Brothera.

No, jeśli to oznacza dzisiaj sławę, to ja wolę być incognito.

– Mamo, co dzisiaj robiłyście? – zaryzykowałam pytanie w nadziei na jakąś ambitną odpowiedź, np. jadłyśmy lunch z prezydentem. – Jeździłyśmy metrem, w tą i z powrotem. Wiesz, jak fajnie było? Jezu, załamałam się zupełnie. Wysyłam dziecko na wycieczkę kulturalną do stolicy po to, by jeździło metrem???

– Amelko, powinnyście pójść obejrzeć Łazienki – podrzuciłam plan zwiedzania.

– Mama, no co ty? Wiesz, jakie ja łazienki w życiu widziałam!!! W szkole ostatnio wyremontowali damską.

No tak. W obecnej sytuacji zacznę chyba rozważać skok z okna. Choć powiało optymizmem, bo wieczorem wybierają się do opery. Podejrzewam, że zamiast patrzeć na balet, Amelka będzie tropiła jakieś znane z TV twarze.

Po operze idą na jakiś bankiet ze znajomą, która wzięła je na przechowanie w Warszawie i opiekuje się nimi. Włosy mi stanęły dęba, jak się o tym dowiedziałam. Moja córka i bankiet. Szwedzki stół. Nałoży sobie na talerz tyle jedzenia, że będzie się z niego wysypywało, a najgorsze, że to wszystko zje.

Kiedy ostatni byłyśmy w Pizza Hut i wykupiłam jej barek sałatkowy, dokonała niemożliwego, nakładając sobie stos jedzenia do małych miseczek. Po tym, co zobaczyłam, zanim oczywiście schowałam się ze wstydu w toalecie, stwierdzam, że Zygmunt Chajzer mógłby przydzielić mojej córce niejedno trudne zadanie w „Chwili prawdy”. Następnie bez odrobiny skrępowania uda się po następną porcję, następną i następną. Moje dziecko je, jakby miało tasiemca. Zazdroszczę jej tego, bo je, a nie tyje, skubana. OK. Dziecko było gwiazdą wieczoru. Goście w smokingach i muchach, panie w sukniach bez pleców. Potrawy, których mama nie dość, że nawet nie potrafiła nazwać, to nie wiedziała, czym się to je. A w dodatku wykonała klasyczny piruet na środku kuchni, ponieważ nie zauważyła (pewnie z tego podniecenia), że kuchnia jest dwupoziomowa. Ogólnie sami swoi: ten ma w swojej posiadłości kort tenisowy, tamten basen, a trzeci znowu pole golfowe. Gospodyni domu posiada trzy kuchnie i trzy osoby z pomocy domowej na etacie. I co z tego? Ja mam w kuchni pełno moli, a oni nie. Amelka brylowała na parkiecie niczym córka prezydenta, zabawiając gości rozmową. I opowieściami różnej maści. Między innymi o tym, jak nasz kot upolował w domu mysz.

– O Boże! – pani z dekoltem do pępka potrząsnęła z obrzydzeniem ufryzowaną głową, a jej zwisające do ramion kolczyki zagrały brylantowymi szkiełkami. – A skąd się ta mysz wzięła w domu? Mama, wypluwając pospiesznie na talerz sałatkę z łososia, ratowała sytuację.

– No jak to skąd? Jak się otwiera drzwi, to z pola wbiegają. Jednocześnie modliła się, żeby przypadkiem Amelka nie zaczęła opowiadać o wszystkich zjedzonych z trzech szuflad przez myszy przyprawach. Na szczęście pominęła ten drobny szczegół. Ciekawe, czy gdyby nie pominęła, mama na pytanie pani z dekoltem do pępka: „O Boże, a skąd się ta mysz wzięła w szufladzie?”, odpowiedziałaby zapewne: „No jak to skąd? Jak się otwiera szuflady, to wbiegają”. Następnie 30 osób w smokingach ochało i achało:

– Och, jakie to elokwentne dziecko!

– Ach, a jakie mądre!

– Ojej, jakie wykształcone (no tak, całe dwie klasy podstawówki).

– I języki obce zna! Proszę, proszę, w jej wieku?

– Na skrzypcach grasz? Co ty powiesz? Śpiewasz? To może coś zaśpiewasz?

I stało się. Zaśpiewała, zatańczyła, zastępowała, porysowała podłogę za nie wiem jaką sumę i skończyła o piątej rano. O tak, dziecko jest idealne! Gdyby usłyszały, jak ten chodzący ideał dyskutuje ze swoimi rówieśnikami na podwórku, padłyby trupem prosto na sofę a la Ludwig XVI.

Podsłuchałam Amelkę ostatnio. Przycupnęłam na tarasie, gdy rozpoczęła się bardzo pouczająca wymiana zdań pomiędzy Amelką a dziećmi sąsiadów. Starszy syn sąsiada, najwyraźniej bolał go palec środkowy, bo pokazał go w wymownym geście Amelce. Już się zagotowałam. Już miałam się zdekonspirować, ale zaczepiłam się stringami o ruszt od grilla. Chwilę potrwało, zanim się zdołałam odczepić, niestety nie bez pewnych strat. Stringów nie da się naprawić, a ruszt od grilla nieco się wygiął, bo straszliwie się szamotałam. Pozostało na nim także troszkę moich włosów, bo musiałam się nachylić, żeby wyplątać majtki z rusztu, no i zaplątały mi się włosy. A to gnojek jeden! Postanowiłam interweniować, wychyliłam się przez barierkę i groźnie spojrzałam na chłopaczka. Najgroźniej jak umiałam. Wrzasnął na mój widok jak opętany i uciekł. No! Ale jestem groźna i mam poważanie! Wróciłam mocno z siebie zadowolona do sypialni i postanowiłam poćwiczyć na wszelki wypadek groźne miny. Zobaczyłam się w lustrze i wrzasnęłam jak opętana. Wyglądałam jak Czarownica z Eastweek – rozczochrana i usmarowana węglem drzewnym, biel białek mych oczu kontrastowała z czernią twarzy. Nagle usłyszałam donośny głos mojej córki, zwracającej się do uciekającego kolegi pokazującego jej palec, z angielskiego, nie tłumacząc: fuck you!

Amelka, niezrażona:

– Wiesz co? Palec pedała na mnie nie działa!

Innym razem usłyszałam nieco inną przypowieść. Jakoś tak mniej więcej leciało: „Jedzie ci z pyska jak z dupy Tygryska”. Cóż. Pięknie. Widzę, że moja interwencja jest zbyteczna, przynajmniej w tym kierunku, o jakim myślałam. Zamiast ratować własne dziecko, powinnam pomagać innym. Generalnie to dobrze, że nie interweniowałam, bo mogłabym przestraszyć dzieci.

Ostatnie trzy dni przeżyłam na koszt naszego ukochanego państwa. Żywił mnie szpital wojewódzki, a konkretnie oddział chirurgii. Nie powiem, jedzonko przednie, tylko te pobudki o piątej rano nieco zakłócały mój wypoczynek. Nie ma mowy o spaniu, gdy do sali wtacza się salowa, ciągnąc za sobą wiadro z mopem. Gdyby nie to oraz fakt, że moje sumienie nie pozwoliło mi na dalsze okłamywanie całego personelu medycznego, zostałabym dłużej. Głupio tak trochę za każdym razem, gdy pojawiał się na obchodzie nowy lekarz, odpowiadać na pytanie: „W jakich okolicznościach powstał uraz głowy?” – spadłam ze schodów w nocy, gdy szłam do toalety. Tym bardziej że nikt w to nie wierzył, zważywszy na to, że innych obrażeń typu siniaki, otarcia na ciele, nie miałam. Służba zdrowia zafundowała mi gratisową sesję zdjęciową – z profilu i en face oraz przy okazji prześwietlono mi odcinek szyjny kręgosłupa. Żadnych niepokojących zmian) nie było, wobec czego postanowiłam udać się do domu. Niestety, lekarz prowadzący był innego zdania i namiętnie przysyłał mi codziennie (nie, niestety nie kwiaty) neurologa. Ten kazał mi wyczyniać różne śmieszne sztuczki – zbliżone do tych, które muszą wykonywać podpici kierowcy.

Stań na baczność. Zamknij oczy. Prawą ręką dotknij czubka nosa. Teraz lewą to samo. Rozłóż ręce na boki i przejdź prosto kilka kroków. A teraz się połóż. Młoteczkiem w kowadełko – pac! Dotknij brodą klatki piersiowej. Na koniec jeszcze połaskoczą ci stopy i orzekną, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Jestem pod ogromnym wrażeniem postępów, jakie poczyniła współczesna medycyna, począwszy od czasów, gdy chodziliśmy mocno zgarbieni, trzymając w rękach maczugę. Tomograf komputerowy, zwany fachowo CT, nie jest urządzeniem, które należy wykorzystywać w przypadku podejrzenia stłuczenia mózgu. Wystarczy kilka prostych ćwiczeń, znanych nawet przeszkolonym policjantom z drogówki, i od razu budżet służby zdrowia ma się lepiej. Natchniona optymizmem, że gdy będę miała raka mózgu, to się o tym przed śmiercią nie dowiem, bo przecież badanie CT głowy jest kosztowne i jeśli nie mam raka piersi i nie grozi mi przerzut do płuc, to użycie tomografu jest zbędne. No, chyba że się zapłaci pięć stówek. Odwiedził mnie w szpitalu mój mąż, który, widząc mnie na sali, w łóżku, miał w oczach zdumienie całego świata i nawet spytał, co ja tam robię. Dlaczego nie jestem zdziwiona? Co ja tu robię? Schodzę z kosztów, odciążam budżet domowy. Bardzo ekonomicznie byłoby dostać manto częściej. Ale mu tego nie powiem, bo jeszcze gotów wziąć to na serio. Podobno nie pamiętał, że autorem mojego mechanicznego urazu jest właśnie on.