Rytm Serca
dla Zary,
słodkiego uosobienia
rytmu mojego życia,
niechaj zawsze
towarzyszy ci miłość i radość…
i dla twojego tatusia,
który obdarował
mnie hojnie
wielkim uczuciem, weselem
i biciem tylu kochanych serduszek
z miłością płynącą z głębi mojego serca
D.S.
Rytm serca
uderzenie, po nim lekki tupot,
ciekawość, gdzie to jest, w głębi serca,
słodycz serca, słodkie sny,
rytm serca – najwspanialsza muzyka,
dłoń w dłoni koi moje obawy,
słyszany nocą odgłos ukochanych stóp,
najskrytsze nadzieje o szczęściu,
jaśniejąca miłość, dar z niebios,
najczulsza kołysanka, cud maleńkich nóżek,
które przyszły na świat,
z jednym uderzeniem serca,
śpiewając słodką piosneczkę,
moje serce na zawsze do ciebie należy,
ten związek wieczny,
ta więź tak mocna,
z naszej miłości wielkiej i czystej,
mów szeptem, dziecko śpi,
nasza miłość nigdy się nie skończy,
pod niebem usłanym gwiazdami
moje serce nie przestanie bić dla ciebie
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ciszę panującą w pokoju przerywał tylko metaliczny stukot starej maszyny do pisania, nad którą unosiła się sina chmura papierosowego dymu. Bill Thigpen, zsunąwszy okulary na czubek głowy, z napiętą twarzą mocno uderzał w klawisze. Na brzegu biurka niebezpiecznie balansowały plastykowe kubki po kawie, z popielniczek wysypywały się na blat niedopałki. Bill, rzuciwszy przez ramię spojrzenie na zegar nieubłaganie odmierzający czas, pisał coraz szybciej, jakby popędzany przez demony. Z wyrazistych rysów jego gładko wygolonej miłej twarzy emanowała jakaś łagodność, siwiejące ciemnoblond włosy wyglądały, jakby od dawna ich nie czesał. Nie był może przystojny, sprawiał jednak wrażenie człowieka silnego, przyciągającego uwagę, człowieka, któremu warto poświęcić więcej niż jedno spojrzenie, więcej niż chwilę. Lecz nie teraz. Jęknął, znowu spojrzał na zegar i z jeszcze większą siłą zaczął uderzać w klawisze. W końcu w pokoju zaległa cisza. Po dokonaniu kilku drobnych poprawek piórem Bill zerwał się na nogi i złapał stos kartek, nad którymi pracował od piątej rano. Teraz dochodziła już pierwsza – pora emisji. Bill biegiem przemierzył pokój, z rozmachem otworzył drzwi, niczym strzała minął biurko swej sekretarki i jak najspieszniej ruszył korytarzem, wymijając bez słowa ludzi, ignorując zdziwione spojrzenia i przyjacielskie pozdrowienia. Dobiegłszy do celu, pięścią uderzył w drzwi, które lekko się uchyliły, i wetknął w szczelinę dłoń kurczowo ściskającą świeżo poprawiony scenariusz. Tego typu scena nie była niczym nowym. Kilka razy w miesiącu Bill dochodził do wniosku, że nie podoba mu się rozwój akcji w najbardziej popularnym, nadawanym codziennie po południu serialu telewizyjnym, którego był twórcą. W takich wypadkach od nowa pisał kilka epizodów, przewracając wszystko do góry nogami, i dopiero wtedy, w pełni usatysfakcjonowany, przestawał się martwić. Jego agent nazywał go najbardziej neurotyczną mamuśką w telewizji, wiedział jednak, że Bill jest najlepszy, odznacza się bowiem niezawodnym instynktem przy decydowaniu o zwrotach akcji w swoim serialu. Jak dotąd ani razu nie popełnił omyłki.
„Życie, które warto przeżyć”, dziecko Williama Thigpena, wciąż nie miało równego sobie konkurenta wśród mydlanych oper nadawanych w amerykańskiej telewizji. Wszystko zaczęło się wiele lat wcześniej w Nowym Jorku. Bill, przymierający głodem młody dramatopisarz, autor ambitnych sztuk, szukając środków do życia napisał też scenariusz serialu. Swą karierę rozpoczynał na scenach off-off Broadwayu i w tamtych czasach wyznawał niezłomny pogląd: Teatr nade wszystko. Ożenił się jednak, zamieszkał w Nowym Jorku i klepał biedę. Jego żona Leslie, tancerka z Broadwayu, także wówczas nie pracowała, ponieważ była w ciąży z ich pierwszym dzieckiem. Na początku Bill żartował sobie, jaką ironią losu byłoby, gdyby serial odniósł sukces i okazał się przełomem w jego karierze. Potem jednak, gdy zmagał się ze scenariuszem pierwszych odcinków i zarysem akcji dalszych, żart zamienił się w obsesję. Musi mu się udać! Dla Leslie… dla ich dziecka. Poza tym bardzo spodobało mu się to, co napisał, podobnie jak ludziom z telewizji. Oszaleli na jego punkcie. Jego syn Adam i serial przyszły na świat w tym samym czasie. Pierwszy jako silny i zdrowy, czterokilogramowy chłopczyk o niebieskich oczach ojca i złotych lokach, drugi urodził się w postaci odcinków pilotażowych wyświetlanych latem. Wyniki badań oglądalności pobiły wszelkie rekordy, a gdy we wrześniu serial zniknął z ekranów, widzowie głośno zaprotestowali. Po dwóch miesiącach wznowiono „Życie, które warto przeżyć”, Bill Thigpen zaś rozpoczął karierę twórcy najlepszego popołudniowego serialu w dziejach telewizji. Ważnych wyborów dokonać musiał później.
Doskonałe pierwsze odcinki były jego autorstwa, choć do szaleństwa doprowadzał aktorów i reżysera. W tym czasie zapomniał już całkiem o off-off Broadwayu. Ani się obejrzał, jak telewizja stała się jego żywiołem. Potem zaproponowano mu sporą kwotę za sprzedanie pomysłu. Mógłby wrócić do domu, żyć spokojnie i odbierać honoraria, mógłby znowu tworzyć awangardowe sztuki. Jednakże serial, podobnie jak sześciomiesięczny Adam, był już jego dzieckiem. Nie potrafił zrezygnować z pracy nad nim, a tym bardziej zdobyć się na sprzedaż. Obchodzili go ludzie, których stworzył, i ich sprawy, dla niego prawdziwe i rzeczywiste. W kolejnych odcinkach opowiadał o życiowych dramatach, rozczarowaniach, smutkach, sukcesach, wyzwaniach, jakie niesie codzienność, o miłości i pięknie, zawierając w tym, co pisał, własną wolę życia, własne smutki i radości. Po rozpaczy następowała nadzieja, po burzy świeciło słońce, główni bohaterowie byli ludźmi uczciwymi. Oczywiście występowały też czarne charaktery, serdecznie przez widzów znienawidzone, lecz dzięki wewnętrznej spójności filmu nie odstraszały wielbicieli. W rezultacie serial stanowił odbicie natury swego twórcy: tak jak Bill był pełen życia, radosny, uczciwy, ufny, inteligentny, twórczy. A Bill kochał swoje dzieło, jakby to było dziecko, którym musi i pragnie się opiekować, niemal tak mocno jak Leslie i Adama.
W tamtym okresie Bill doświadczał nieustannych rozterek, rozdarty pomiędzy pragnieniem spędzania czasu z rodziną a chęcią pilnowania serialu. Musiał wiedzieć, że wszystko idzie tak, jak powinno, że nie zaangażowano niewłaściwego scenarzysty czy reżysera. Każdemu przyglądał się podejrzliwie i w końcu udało mu się zdobyć całkowitą kontrolę. Nikt inny bowiem nie rozumiał jego serialu – jego dziecka. W trakcie emisji chodził po planie niczym zdenerwowana kwoka, zadręczając się po cichu ewentualną klęską. Nie zrezygnował z pisania scenariuszy, większość czasu spędzał w telewizji, do wszystkiego się wtrącał. Po roku przestał udawać, że kiedykolwiek wróci na Broadway – utknął na dobre w telewizji, zakochany w niej i swym serialu do szaleństwa. Poniechał usprawiedliwiania się przed awangardowymi przyjaciółmi i otwarcie przyznawał, że lubi swoją pracę. Któregoś wieczoru powiedział Leslie, że nie ma mowy, by kiedykolwiek z niej zrezygnował. Dzień spędzał przy maszynie do pisania, wymyślając nowe wątki, powołując do życia nowe charaktery i szkicując przebieg akcji na kolejny sezon.
Nie potrafił porzucić swych bohaterów i aktorów, zawiłości intrygi oraz lawiny dramatów, nieszczęść i problemów. Uwielbiał to. Serial nadawano pięć razy w tygodniu na żywo. Dla Billa był jak powietrze, woda i jedzenie. Zjawiał się na planie nawet wtedy, gdy nie musiał. Kolejne odcinki pisali scenarzyści, lecz Bill nie spuszczał ich z oka. Wiedział, co robi. Ludzie z branży jednomyślnie przyznawali: był dobry, a nawet więcej niż dobry. Był rewelacyjny. Nie mylił się w ocenie gustów widzów, wiedział, co dla nich jest ważne, które postaci staną się ich ulubieńcami, a które z lubością będą nienawidzili.
Kiedy w dwa lata później urodził się jego drugi syn, Tommy, „Życie, które warto przeżyć” miało już na koncie dwie nagrody krytyków i jedną Emmy. Wtedy właśnie kierownictwo sieci zaproponowało, by akcję serialu przenieść do Kalifornii, co by ułatwiło zarówno dalszy jej rozwój, jak i uprościło sprawy produkcyjne. Poza tym według nich serial „duchem tam należał”. Dla Billa była to dobra wiadomość, dla Leslie, jego żony, wręcz przeciwnie. Leslie zamierzała wrócić do pracy, i to nie jako jedna z wielu tancerek na Broadwayu. Przez dwa i pół roku patrzyła na Billa opanowanego obsesją na punkcie serialu i miała już dość. Podczas gdy on dzień i noc pisał o kazirodztwie, ciężarnych nastolatkach i romansach pozamałżeńskich, ona wróciła do swego zawodu i teraz miała zamiar uczyć baletu w szkole Juilliarda.
– Co takiego? – Znad niedzielnego śniadania Bill ze zdumieniem wpatrywał się w żonę. Przecież dobrze im się powodziło, mieli udane dzieci, zarabiał masę pieniędzy i o ile wiedział, wszystko szło dobrze. Aż do tego poranka.
– Nie mogę, Bill. Nie jadę. – Leslie patrzyła na niego spokojnie piwnymi oczami, równie łagodnymi i dziecięcymi jak wówczas, gdy się poznali. Po raz pierwszy zobaczył ją przed teatrem, w ręku trzymała torbę ze strojem do tańca. Miała dwadzieścia lat, pochodziła z północnej części stanu Nowy Jork. Zawsze była uczciwą, miłą i bezpretensjonalną, łagodną istotą o wyrazistych oczach i dyskretnym swoistym poczuciu humoru. W pierwszym okresie znajomości często się śmiali, do późnej nocy rozmawiali w ponurym i zimnym mieszkaniu, które wynajmowali, dopóki Bill nie kupił pięknego strychu w SoHo. Specjalnie dla niej urządził w nim pokój do tańca, by mogła ćwiczyć w domu i nie musiała chodzić do sali baletowej. A teraz Leslie nagle oświadcza, że wszystko się skończyło.
– Ale dlaczego? Co ty mówisz, Leslie? Nie chcesz wyjechać z Nowego Jorku?
Bill nic nie rozumiejąc patrzył, jak jej oczy wypełniają się łzami. Na ułamek sekundy odwróciła głowę, a gdy znów na niego spojrzała, serce ścisnęło mu się z bólu. W jej wzroku malowały się gniew, rozczarowanie i porażka. Po raz pierwszy zobaczył to, co powinien był dostrzec wiele miesięcy wcześniej, i z przerażeniem zadał sobie pytanie, czy Leslie jeszcze go kocha.
– O co chodzi? Co się stało?
Jak mógł tego nie widzieć? Jak mógł być aż tak głupi?
– Nie wiem… ty się zmieniłeś… – potrząsnęła głową. Długie czarne włosy zawirowały wokół jej twarzy niczym ciemne skrzydła upadłego anioła. – Nie, to nie tak… zmieniliśmy się oboje.
Leslie głęboko odetchnęła i spróbowała wytłumaczyć, o co jej chodzi. Przynajmniej tyle była mu winna po pięciu latach małżeństwa i dwójce dzieci.
– Zamieniliśmy się miejscami. To ja zawsze chciałam zostać gwiazdą na Broadwayu, tancerką, której się powiodło, a ty chciałeś tylko pisać mądre, wewnętrznie spójne awangardowe sztuki o życiu. A tu nagle zacząłeś… – Leslie przerwała na moment, smutno się uśmiechając. – Zająłeś się czymś bardziej komercyjnym, co w dodatku stało się twoją obsesją. Przez jakieś trzy ostatnie lata myślisz wyłącznie o serialu: czy Sheila wyjdzie za Jake’a? czy Larry rzeczywiście usiłował zabić matkę? czy Henry jest homoseksualistą? czy Martha jest lesbijką? czy opuści męża dla kobiety? czyim naprawdę dzieckiem jest Hilary? czy Mary ucieknie z domu? a jeśli tak, to czy wróci do narkotyków? czy Helen jest nieślubnym dzieckiem? czy wyjdzie za Johna? – Wymieniając bliskie Billowi imiona Leslie wstała i zaczęła chodzić po pokoju. – Prawda jest taka, że oni doprowadzają mnie do szaleństwa. Nie chcę więcej o nich słyszeć. Nie chcę z nimi mieszkać. Chcę wrócić do normalnej, prostej i zdrowej egzystencji, do dyscypliny, jaką narzuca taniec, do radości z uczenia innych. Chcę prowadzić zwykłe, spokojne życie bez wszystkich tych wymyślonych bzdur.
Leslie smutno patrzyła na Billa, który walczył ze łzami. Był głupcem. Poświęcając czas swym wyimaginowanym przyjaciołom, tracił ukochane osoby i nawet o tym nie wiedział. Mimo to nie mógł obiecać, że zrezygnuje, sprzeda pomysł serialu i wróci do pisania sztuk, o których wystawienie musiał błagać. Jak mógłby teraz to zrobić? Kochał swój serial, dzięki niemu czuł się dobrze, miał poczucie własnej wartości i siły. Chyba jakaś ironia losu sprawiła, że żona chce go opuścić. Dzięki serialowi Bill zrobił wielką karierę, Leslie zaś tęskniła do lat, kiedy przymierali głodem.
– Przykro mi. – Bill usiłował zachować spokój i rozsądek. – Wiem, że przez ostatnie trzy lata praca pochłaniała mnie bez reszty, ale czułem, że muszę mieć na wszystko oko. Gdybym pozwolił, żeby ktoś inny zajął moje miejsce, serial mógłby stracić na wartości i zamienić się w jedno z tych głupawych sentymentalnych widowisk, od których skóra cierpnie. Nie mogłem na to przystać i pewnie dlatego serial jest wewnętrznie spójny. Czy zgodzisz się ze mną, czy nie, Les, ludziom właśnie to odpowiada. Co oczywiście nie znaczy, że muszę pracy poświęcać cały czas. Sądzę, że w Kalifornii sprawy ułożą się inaczej… bardziej profesjonalnie, metodycznie. Chyba będę mógł częściej przebywać w domu. – Już teraz Bill tylko czasami pisywał scenariusze, choć o wszystkim decydował.
"Rytm Serca" отзывы
Отзывы читателей о книге "Rytm Serca". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Rytm Serca" друзьям в соцсетях.