– Czas stąd odejść – zauważyła Juliana. – Obawiam się, że Emma jest dziś na mnie zła. Odmowa przyłączenia się do gry tak często uraża, prawda? – Uśmiechnęła się. – Panu nie potrzebuję tego mówić, mam rację, panie Davencourt? Sprawia pan na mnie wrażenie kogoś, kto lubi obrażać, odmawiając stosowania się do reguł gry.

– Gram według własnych zasad – przyznał Martin Davencourt. – Zdaje się, że pod tym względem jesteśmy do siebie bardzo podobni, lady Juliano.

– Jeśli tak jest, w takim razie to jedyne, co mamy ze sobą wspólnego.

Martin Davencourt pytająco przekrzywił głowę.

– Jest pani tego pewna?

– Jakże inaczej? – Uniosła brwi. – Pan jest stateczny, przywiązany do konwencji, a może nawet lekko zszokowany towarzystwem, w jakim się pan znalazł.

Martin roześmiał się.

– Odgadła pani bardzo dużo po tak krótkiej znajomości.

– Potrafię rozszyfrować mężczyznę w trzydzieści sekund.

– Rozumiem. A siebie? Zdaje się, że zamierzała pani poczynić jakieś spostrzeżenia na temat swego własnego charakteru.

– No cóż. Jestem niekonwencjonalna, zbuntowana i…

– Szalona? – W głosie Martina Davencourta zabrzmiała nutka ironii, zupełnie jakby wymienione przed chwilą cechy raczej nie zasługiwały na podziw. Juliana niedbale wzruszyła ramionami.

– Jesteśmy jak noc i dzień, panie Davencourt. Nie, po namyśle dochodzę do wniosku, że nie. Obie pory mają zalety. Wino i woda? Prawdę mówiąc, przypomina mi pan zwietrzałego szampana. Tyle zmarnowanego potencjału.

– Zawsze jest pani taka nieuprzejma wobec przypadkowych znajomych, lady Juliano?

– Zawsze. Ale to nic w porównaniu z tym, jaka potrafię być, zapewniam pana. Jestem dla pana wyjątkowo miła.

– Wierzę pani. – Martin zmienił ton. – Powinna pani dwa razy pomyśleć, zanim pozwoli sobie pani na taką grę, lady Juliano. Pewnego dnia weźmie pani na siebie więcej, niż zdoła unieść.

Na chwilę zaległo milczenie.

– Nie sądzę – powiedziała wreszcie Juliana lodowatym tonem. – Potrafię zatroszczyć się o siebie.

Kącik ust Martina Davencourta zadrgał w uśmiechu. Jego spojrzenie przesunęło się po niej, powoli, wnikliwie. Od czubka głowy do palców stóp. Na moment zatrzymało się na rozpuszczonych kasztanowych lokach okalających jej twarz i na piegach u nasady nosa. Spoczęło na wcięciu w talii i szykownych pantofelkach balowych wystających spod sukni. Nie zrobił ani kroku w jej kierunku, a jednak Juliana czuła się dziwnie bezbronna. Kiedy to sobie w pełni uświadomiła, zabrakło jej tchu. Otuliła się ciaśniej peleryną, palcami przytrzymując ją przy szyi, by ukryć cieniutką niebieskozieloną suknię.

– Jest pani pewna? – Martin Davencourt przemówił cicho, nie odrywając badawczego spojrzenia niebieskich oczu od jej twarzy. – Jest pani pewna, że potrafi zatroszczyć się o siebie?

Juliana odchrząknęła, nieświadomie zaciskając palce na pelerynie.

– Oczywiście, że jestem pewna! Mieszkam sama, robię, co mi się podoba, i postępuję tak, odkąd skończyłam dwadzieścia trzy lata.

Martin Davencourt wyprostował się. Uśmiechał się.

– To brzmi jak mantra, lady Juliano. Rodzaj zaklęcia, w które, jeśli powtarza się je wystarczająco często, zaczyna się wierzyć. A więc skoro to prawda, że jest pani… zatwardziałą rozpustnicą, ciekawe, czemu przed chwilą sprawiała pani wrażenie przerażonej pensjonarki.

Julianie nie spodobała się ta uwaga. Za bardzo zgadzała się z tym, co sama widziała wcześniej w lustrze.

– To bardzo pożyteczna umiejętność, zapewniam pana – odparta nonszalancko. – Panowie uwielbiają, kiedy odgrywam wcielenie niewinności. Nawet kurtyzany pytały mnie, jak mi się to udaje. Mam wrażenie, że fałszywa cnota jest w cenie.

– Jest pani niezwykle opanowana, pozwoli pani, że jej to przyznam, lady Juliano. Niemniej, dam pani pewną radę. Jeśli przyrzeka pani coś mężczyźnie, musi pani być przygotowana na dotrzymanie obietnicy. W przeciwnym razie okrzykną panią oszustką.

W Julianie po raz kolejny wezbrała złość.

– Dwie rady jednego wieczoru – zauważyła z przekąsem. – Powinien pan pobierać opłaty, panie Davencourt. Mógłby pan zbić fortunę. Choć z drugiej strony… – zrobiła minę – może nie. Nie jest pan zbytnio interesujący.

Martin Davencourt roześmiał się.

– Była pani takim słodkim dziewczątkiem, lady Juliano. Co się z panią stało?

Juliana zawahała się.

– Próbuje pan mi wmówić, że poznaliśmy się już kiedyś, panie Davencourt?

– Niczego nie próbuję pani wmówić, lady Juliano. Mam wrażenie, że nie pamięta pani naszego poprzedniego spotkania. Pozwoli pani, że o nim przypomnę. Spotkaliśmy się w Ashby Tallant, przy rozlewisku pod wierzbami, jednego z tych długich gorących letnich dni. Miała pani wówczas czternaście lat i była takim słodkim, niewinnym dziewczątkiem. Co panią tak odmieniło?

Juliana odwróciła głowę.

– Pewnie dorosłam, panie Dayencourt. Chciałabym móc po wiedzieć, że sobie pana przypominam, ale tak nie jest. – Uniosła brwi. – Ciekawe dlaczego?

Poczuła, że wije się pod badawczym spojrzeniem Martina Davencourta, a policzki zaczynają ją piec. Zamierzała coś powiedzieć, cokolwiek, byle rozproszyć skrępowanie tej chwili, kiedy usłyszała stukot podków na bruku. Powóz zajechał. Rzadko zdarzało jej się odczuwać taką ulgę na myśl o tym, że wybrnęła z trudnej sytuacji.

– Och, zdaje się, że to mój powóz. Martin uśmiechnął się.

– W samą porę. Tym sposobem może pani uciec jeszcze raz, lady Juliano. – Dwornie przytrzymał jej drzwi wyjściowe. – Dobrej nocy.

Wyszedł za nią i niedbale skinąwszy dłonią, oddalił się niespiesznie ulicą.

Juliana przez długą chwilę odprowadzała go wzrokiem mimo panujących ciemności, z nogą opartą o stopień powozu. Była przyzwyczajona do tego, że ludzie – na ogół mężczyźni – próbowali wmówić jej, iż poznała ich wcześniej, ale Martin Dayencourt raczej do nich nie należał. Jasno dał jej do zrozumienia, że jej nie podziwia. Jednakże, jeśli naprawdę spotkali się, będąc dziećmi, mogło to tłumaczyć osobliwe wrażenie rozpoznania, które budziło się w niej, ilekroć był w pobliżu.

Dotknięcie kropli deszczu na twarzy przywołało ją do rzeczywistości, toteż zajęła miejsce w powozie, po czym pochyliła się, aby zaciągnąć zasłonki przy oknie. W tym momencie jej uwagę zwrócił ruch po drugiej stronie placu. Jakiś mężczyzna wkroczył w krąg światła rzucany przez lampy uliczne. Juliana wbiła w niego wzrok. Serce zaczęło jej walić jak szalone. Patrzył wprost na nią, a przekrzywienie jego głowy i kształt ramion wydały jej się znajome. Wyglądał jak jej zmarły, nieopłakiwany mąż, Clive Massingham. Ale przecież Massingham zginął ugodzony nożem w bójce w jakimś włoskim więzieniu!

Powóz gwałtownie ruszył i zasłonka powędrowała na miejsce, a Juliana oparła się o siedzenie. Gra świateł i tyle. Pamięć spłatała jej figla. Nie było powodu do niepokoju. Co do Martina Davencourta, najlepiej będzie o nim nie myśleć.

Martin Davencourt z prawdziwą ulgą wciągnął w płuca świeże nocne powietrze. Atmosfera w domu Emmy Wren była duszna dosłownie i w przenośni. Wyprostował ramiona, pozbywając się w ten sposób denerwującego uczucia irytacji, które prześladowało go przez cały wieczór. Sam był sobie winien, skoro założył, że tak zwana wyrafinowana kolacja w domu pani Wren da mu możność prowadzenia inspirujących rozmów. Najwidoczniej za długo był poza Londynem. A może zaczynał się starzeć.

Niewybredna rozpusta, której był świadkiem tego wieczoru, napełniła go niesmakiem. Martin pokręcił głową. Bogu wiadomo, że sam nie był święty, jednak bezsensowna amoralność gości Emmy Wren przygnębiła go bardziej niż cokolwiek innego. A najbardziej przygnębiające było to, że Andrew Brookes następnego dnia żenił się z jego kuzynką. Martin nie znał Eustach zbyt dobrze – kilka lat był poza krajem, a jego stosunki z ciotką i jej rodziną, aczkolwiek serdeczne, cechował dystans – niemniej wcale mu się nie podobało, że jego kuzynka wychodzi za takiego rozwiązłego typa. Z miejsca poczuł niechęć do Brookesa. Eustacia nie miała, jego zdaniem, większych szans na szczęście małżeńskie niż książę regent.

Skręcił na Portman Square. Wieczór był bezgwiezdny, wietrzny i deszczowy. W powietrzu czuło się zapach świeżości. Nagle boleśnie zatęsknił za Davencourt. Jak tylko sezon dobiegnie końca, być może… Teraz nie mógł wyjechać z miasta, nie tylko ze względu na pracę. Dla jego najmłodszych sióstr wyprawa do Londynu była nie lada atrakcją i gdyby postanowił wrócić na wieś przed ustalonym terminem, byłyby niepocieszone. Musiał też pamiętać o starszym rodzeństwie, zwłaszcza o Clarze, której debiut i tak opóźnił się o rok z powodu śmierci ojca. Wywołała całkiem spore poruszenie w towarzystwie i mogłaby znaleźć doskonałą partię, gdyby tylko udało się ją namówić, żeby ciągle nie przysypiała, bo jak dotychczas skutecznie zniechęcała tym potencjalnych wielbicieli.

Gdyby udało mu się wydać ją za mąż, no i znaleźć też męża dla Kitty.

Martin zmarszczył brwi. Kitty nie wykazywała zainteresowania żadną z rozrywek, które Londyn miał do zaoferowania, poza jedną, a mianowicie okazją do przegrywania bajońskich sum przy karcianych stolikach. Martin zdawał sobie sprawę z tego, że zachowanie przyrodniej siostry wynika z głębokiego smutku, ale nie chciała rozmawiać z nim na ten temat. Nie było się czemu dziwić, ponieważ był o dobre dziesięć lat starszy od niej i prawdę mówiąc, nie znali się zbyt dobrze. Tymczasem Kitty grała, nie zważając na konsekwencje, a ludzie plotkowali.

Kwestia hazardu ponownie przywiodła mu na myśl lady Julianę Myfleet, która miała za sobą dwa małżeństwa i licznych kochanków. Od ich pierwszego spotkania minęło niemal szesnaście lat. Nic dziwnego, że o nim zapomniała.

W tym czasie spotkał wiele kobiet podobnych do Juliany Myfleet: znudzonych żon, których uroda przeminęła wraz z wiecznym niezadowoleniem, albo zblazowanych wdów, które pragnęły uchodzić za niezwykle wyrafinowane. Martin skrzywił się. Jedyna różnica między Juliana Myfleet a wszystkimi innymi kobietami tkwiła w tym, że ona często zapędzała się za daleko. Pomyślał, że robi to umyślnie, bada i prowokuje; nieznośne dziecko, które wyrosło na zepsutą kobietę.

Tyle że kiedy ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy tego wieczoru, zobaczył tylko bezbronną dziewczynę grającą rolę, która ją przerosła. Wrażenie wywołane tym widokiem było tym silniejsze, im bardziej kontrastowało z jej prowokacyjną bezwstydną pozą. Podczas gdy inni mężczyźni płonęli z pożądliwości, on ni stąd, ni zowąd zapragnął ją chronić i otoczyć czułą opieką choć zarazem na widok tego, co z siebie zrobiła, doznał gorzkiego rozczarowania.

Może się mylił, uważając ją za bezbronną. Później nie pokazała po sobie niczego prócz drażliwości i znudzenia, co nie powinno go zaskoczyć, no i pewnej złośliwości mogącej świadczyć o tym, że nie czuła się szczęśliwa. Tak czy inaczej nie była to jego sprawa. Miał wystarczająco dużo własnych problemów.

Skręcił w Laverstock Gardens i po chwili wszedł na schody swej miejskiej rezydencji. Wszystkie świece były pozapalane, choć minęła druga w nocy. Martin uznał to za zły znak.

Liddington, kamerdyner, otworzył drzwi z tak wiele mówiącym wyrazem twarzy, że Martin do reszty stracił dobry humor.

– Aż tak źle, Liddington? – spytał, gdy zdjął płaszcz.

– Tak, sir. – Kamerdyner nie owijał w bawełnę. – W bibliotece czeka na pana pani Lane. Próbowałem ją nakłonić, żeby odłożyła to do rana, ale bardzo nalegała.

– Panie Davencourt! – Drzwi biblioteki otworzyły się na oścież i jego oczom ukazała się pani Lane w szeleście sukien. Była postawną kobietą o siwiejących włosach i z wiecznie zbolałą miną. Kiedy Martin zobaczył ją po raz pierwszy, zastanawiał się, czy cierpi na jakąś przypadłość, która sprawia jej nieustanny ból. Ostatnio doszedł do wniosku, że przyczyną tych cierpień jest trud sprawowania opieki nad jego siostrami.

– Panie Davencourt, po prostu muszę z panem pomówić! Ta dziewczyna jest nie do wytrzymania i zupełnie się mnie nie słucha! Musi pan z nią porozmawiać. Nadaje się wyłącznie do Bedlam [1].

– Jak przypuszczam, mówi pani o Clarze, pani Lane? – Martin chwycił starszą damę za ramię i poprowadził z powrotem do biblioteki, byle dalej od ukrywających rozbawienie służących. – Wiem, że jest trochę leniwa.

– Leniwa! Ta dziewczyna to kokietka. – Poirytowana pani Lane uwolniła ramię z uścisku. – Udaje, że zapada w sen, by móc ignorować zalotników. Nic dziwnego, że żaden dżentelmen dotychczas jej się nie oświadczył. Koniecznie musi pan z nią porozmawiać, panie Davencourt.

– Zrobię to, naturalnie – obiecał Martin. Ostatnim razem, kiedy próbował omówić z Clarą jej zachowanie, odniósł wrażenie, że zmaga się z wyjątkowo śliską rybą. Robiła niewinne miny, udawała zaskoczoną i powiedziała mu, że naprawdę stara się okazywać zainteresowanie tym, co mają do powiedzenia jej rozmówcy, ale londyński sezon jest okropnie męczący. W jej oczach dostrzegał upór i miał przykrą świadomość tego, że przyrodnia siostra próbuje go oszukać, nie zdołał jednak dojść przyczyn jej zachowania.