– Co zaś się tyczy panny Kitty… – Pani Lane nadęła się gniewnie. – Ta dziewczyna wdała się w złe towarzystwo, sir. Jakim sposobem ma znaleźć męża, skoro całe dnie spędza na grze w karty? Na pewno przegrywa kieszonkowe, chociaż ta smarkata do niczego się nie przyznaje.

– Z Kitty też porozmawiam – obiecał Martin. Rozpaczliwie potrzebował odrobiny alkoholu. – Może ma pani ochotę na kieliszek ratafii, pani Lane?

– Nie, dziękuję, panie Davencourt – odparła pani Lane, zupełnie jakby Martin zaproponował jej coś niewypowiedzianie wulgarnego. – Nigdy nie piję alkoholu po jedenastej wieczorem. Fatalnie wpływa na mój organizm. – Wstała. – Chcę jeszcze tylko dodać, że jeśli panna Kitty i panna Clara nie zmienią postępowania, będę zmuszona zaoferować swoje usługi komuś innemu. Mnóstwo młodych dam cieszyłoby się, mając mnie za przyzwoitkę i na pewno nie przysporzyłyby mi trosk. Mam wielkie wzięcie, jak pan wie.

Sama myśl o utracie pani Lane, choć pozbawionej poczucia humoru, napełniła Martina przerażeniem. Nie zdołałby znaleźć innej szanowanej damy skłonnej do opieki nad Kitty i Clarą, na dodatek w środku sezonu, skoro dziewczęta miały opinię wyjątkowo trudnych. Jego siostra Araminta bardzo ciężko pracowała, żeby pani Lane się zgodziła. Przyzwoitka sugerowała, że dom z siódemką dzieci, w którym na dodatek brak kobiecej ręki, na pewno jest siedliskiem zła, a teraz jego siostry przyrodnie właśnie udowadniały, że miała rację. Martin przeczesał ręką włosy.

– Proszę, niech nas pani nie zostawia, pani Lane. Jak dotąd radzi sobie pani doskonale. – Wyczuwał nieszczerość we własnym głosie.

– Pomyślę o tym – odrzekła przyzwoitka łaskawie. – Naturalnie, jeśli pan uważa, że tak doskonale sobie radzę, panie Davencourt, mógłby pan uwzględnić to w moim wynagrodzeniu.

Kolejny szantaż. Zaledwie przed tygodniem był zmuszony podnieść pensję guwernerowi młodszego brata, chcąc powstrzymać go przed natychmiastową rezygnacją z posady. Następnie guwernantka zagroziła, że się zwolni po tym, jak jego młodsze siostry wsadziły jej do łóżka mus jabłkowy. Do kompletu brakowało tylko wymówienia niani. Przytrzymał drzwi pani Lane.

– Zobaczę, co się da zrobić, szanowna pani. Tymczasem proszę się nie martwić. Na pewno porozmawiam zarówno z Kitty, jak i z Clarą.

– Martin! – Płaczliwy głosik wypełnił hol. W połowie schodów prowadzących na piętro siedziała Daisy, przewieszając nogi przez ażurową balustradę z kutego żelaza. Przytulała pluszowego niedźwiadka. Daisy miała zaledwie pięć lat i była późnym dzieckiem, owocem ostatniej niefortunnej próby porozumienia między panem a panią Davencourt. Martin popędził na schody, porwał dziewczynkę w objęcia i poczuł jej gorące łzy kapiące mu na koszulę.

– Miałam zły sen, Martinie – wykrztusiła najmłodsza siostra wśród czkawki. – Śniło mi się, że wyjechałeś i zostawiłeś nas na zawsze.

Pogładził ją po włosach.

– Cicho, kochanie. Jestem tutaj i obiecuję, że nigdy nie wyjadę. Na podest wybiegła niania, ze świecą w dłoni, w szlafroku zarzuconym pospiesznie na nocną koszulę. Z jej zaspanych oczu wyzierał niepokój. Wyciągnęła ręce.

– Co się dzieje, panno Elizabeth? Proszę wracać do łóżka. Daisy uczepiła się Martina jak rzep, zarzucając mu pulchne ramionka na szyję.

– Chcę, żeby Martin położył mnie do łóżka i opowiedział mi bajkę!

Niania popatrzyła na niego błagalnie.

– Gdyby pan był taki dobry, sir. Panna Elizabeth ostatnio miewa złe sny. Jestem pewna, że będzie spała lepiej, jeśli to pan ją utuli.

Stojąca w głębi holu pani Lane wciąż obserwowała Martina z wyrazem chciwości w bystrych szarych oczach. Jej mina przypominała mężczyźnie kota na łowach, wyczekującego momentu, w którym zada ostateczny cios. Poczuł złość i bezsilność zarazem. Odwrócił się i ucałował splątane jasne loki dziewczynki.

– Chodźmy więc, kochanie. Opowiem ci bajkę o księżniczce na ziarnku grochu.

Daisy przytuliła się do niego. Dotyk ciepłego ciałka dodał mu otuchy. W ubiegłym roku, kiedy dotarły do niego straszliwe nowiny o śmierci ojca i macochy, był zszokowany i wstrząśnięty. Zmarli państwo Davencourt od dawna rzadko spędzali czas razem. Na wyjątkową ironię losu zakrawało, że oboje zginęli w pożarze, który strawił ich rezydencję w Londynie. Philip Davencourt jako zagorzały torys ubolewał nad wigowskimi skłonnościami syna, ale mimo krańcowo odmiennych poglądów politycznych ojciec i syn darzyli się nawzajem szacunkiem, a kiedy Martin wszedł w skład delegacji Castlereagha na Kongres Wiedeński, wiedział, że ojciec jest z niego dumny. Jedyne, czego ojciec nie pochwalał, to kawalerski stan syna.

Może ojciec rzeczywiście miał rację, pomyślał Martin smętnie, niosąc Daisy do pokoju dziecinnego. Mężczyźnie, który ma pod opieką siedmioro młodszych przyrodnich braci i sióstr, potrzeba wsparcia i o wiele trwalszego związku niż przelotny romans. Poza tym w przyszłości będzie potrzebował żony, która godnie wywiązywałaby się z obowiązków żony polityka.

Przytulił Daisy mocniej. Po śmierci rodziców jego rodzona siostra Aramintą drugie dziecko z pierwszego małżeństwa ojca utrzymywała że młodsze dziewczynki powinny z nią zamieszkać. Martin omal się nie skusił, koniec końców postanowił jednak odrzucić jej propozycję. Może i miał dopiero trzydzieści jeden lat i nie był żonaty, ale to wszystko było niczym w porównaniu z ogromem współczucia dla młodszego rodzeństwa. Dość się nacierpieli wskutek śmierci rodziców i nie mógł brać na siebie odpowiedzialności za ich rozdzielenie. Zostali więc z nim i robił dla nich wszystko co w jego mocy. Niemniej potrzebował żony.

Juliana leżała w swoim wielkim łożu z baldachimem i obserwowała grę cieni na ścianie. Dom był pogrążony w zupełnej ciszy. Nawet w ciągu dnia nie było w nim dzieci, które zakłócałyby spokój. Juliana mieszkała sama, bez towarzyszki, która służyłaby jej za przyzwoitkę i zamykała usta plotkarkom. Zdecydowała się na takie rozwiązanie, utrzymując, że mieszkanie z nudną ubogą krewną doprowadziłoby ją do szaleństwa.

Przewróciła się na bok i przycisnęła policzek do chłodnej poduszki. Było jej gorąco, z trudem powstrzymywała łzy, a zarazem gotowała się ze złości, bo nie rozumiała, dlaczego chce jej się płakać. Uderzyła pięścią w poduszkę. Przypomniawszy sobie grę, w którą grała jako dziecko, próbowała wyliczyć powody, dla których powinna być szczęśliwa.

Po pierwsze, miała pieniądze, wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić wszystko, czego zapragnęła, a resztę przetracić przy zielonym stoliku. Ojciec, choć ubolewał nad jej postępowaniem, chciał jej oszczędzić kłopotów finansowych, toteż nigdy nie musiała się martwić, że zabraknie jej gotówki.

Po drugie, Andrew Brookes żeni się z Eustacią Havard, a ona została zaproszona na ślub. Jutro nie zagrozi jej nuda. Nie będzie nawet samotna, bo otoczą ją ludzie. Na tę myśl poczuła się nieco lepiej. Przygnębienie ustąpiło.

Po trzecie, była piękna i mogła mieć każdego mężczyznę, którego zapragnęła Zmarszczyła czoło. Ta myśl, zamiast poprawić jej samopoczucie, przyprawiła ją o lekki dreszcz. Od dawna nie spotkała mężczyzny, którego by naprawdę pragnęła. Armitage, Brookes, Colling… byli na jej każde skinienie, tak samo jak cała masa innych. Prawdę mówiąc, wcale jej na nich nie zależało. Od czasu nieszczęsnego małżeństwa z Clive'em Massinghamem bała się miłości. Nie pozwoli znów zrobić z siebie idiotki.

Pozostał jeszcze Martin Davencourt. Surowy, sztywny, opanowany. Uosabiał wszystko, co zazwyczaj odrzucała u mężczyzny. Być może właśnie dlatego postanowiła go do siebie przyciągnąć. Chciała sprawdzić, czy jest rzeczywiście taki zasadniczy, na jakiego wygląda. Zamierzała zobaczyć, czy uda jej się wygrać z cnotą.

„Spotkaliśmy się w Ashby Tallant przy rozlewisku pod wierzbami jednego z tych długich gorących letnich dni. Miała pani wówczas czternaście lat i była takim słodkim, niewinnym dziewczątkiem”.

Zasadniczo Juliana starała się nie pamiętać o dzieciństwie, ponieważ nie był to dla niej zbyt szczęśliwy czas. Teraz jednak próbowała powrócić myślami do tamtego lata. Na brzegu rozlewiska rzeczywiście rosły wierzby. Często uciekała i kryła się tam przed guwernantką, gdy z nieba lał się żar, a w pokoju szkolnym nie sposób było wytrzymać z duchoty. Miała zwyczaj leżeć w wysokiej trawie, wpatrywać się w niebo przez falujące gałęzie drzew i słuchać plusku kaczek na nieruchomej wodzie. To była jej kryjówka, ale pewnego lata, kiedy miała około czternastu lat, pojawił się tam ktoś jeszcze; chłopiec o włosach koloru siana, o długich nogach i rękach, lubujący się w czytaniu nudnych filozoficznych dzieł.

Juliana usiadła na łóżku. Martin Davencourt. Zawsze trzymał nos w książce albo bawił się jakimiś wynalazkami. Nie interesował go jej dziewczęcy szczebiot o londyńskim sezonie, balach, przyjęciach i młodych kawalerach, których pozna, kiedy zadebiutuje w towarzystwie.

Tamtego lata zawarli pewien pakt. Usiłowała sobie przypomnieć, co to było. Martwiła się, że nigdy nie spotka mężczyzny, który będzie chciał się z nią ożenić, a Martin, który właśnie próbował naprawić wyrzutnię katapulty albo jakiegoś innego wynalazku, uniósł głowę i powiedział, że jeśli w wieku trzydziestu lat oboje będą wolni, on się z nią ożeni. Było to bardzo miłe ze strony Martina, ale oczywiście pojechała do Londynu, zakochała się po uszy w Edwinie Myfleecie i wyszła za niego za mąż. Od tamtej pory nie widziała Martina Davencourta. Aż do dziś.

To było piękne słoneczne lato, choć Martin z tym swoim niezdarnym zachowaniem i obsesją na punkcie książek był trochę nudny. Uśmiechnęła się. Pewne rzeczy się nie zmieniły. Był nieciekawy wówczas i nudny teraz. Jego wygląd zmienił się na korzyść – to najlepsze, co mogła o nim powiedzieć. Zawahała się. Jakimś cudem – nie była pewna, jak to się stało – Martin Davencourt zalazł jej za skórę jak ostry cierń. W nim i w zdradzieckiej zażyłości, którą odczuwała w jego towarzystwie, było coś zdecydowanie niepokojącego.

Uświadomiła sobie, że Martin będzie na ślubie Andrew Brookesa. Była speszona tym, że wkrótce znów się spotkają. Nie rozumiała, skąd się to bierze. Jej wybryk na przyjęciu u Emmy był tylko żartem, a to czy Martin Davencourt będzie ją za to chwalił, czy nie, nie miało najmniejszego znaczenia.

Wiedziała że jeśli zaraz nie zaśnie, na ślubie będzie wyglądała okropnie i nikt nie będzie jej podziwiał. Podreptała boso przez pokój do drewnianej komody w rogu pokoju. Pudełko z pigułkami leżało w głębi górnej szuflady, pod jedwabnymi pończochami. Szybko połknęła dwie tabletki laudanum i popiła je wodą z dzbanka stojącego na nocnym stoliku. Tak lepiej. Zaraz zaśnie, a kiedy się obudzi, będzie ranek. Czekają dużo zajęć i masę spotkań i wszystko będzie dobrze. Po pięciu minutach zasnęła.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Liczymy na ciebie, Martinie. – Davinia Havard, matka na rzeczonej, wbiła groźny wzrok w bratanka. Ponad jej ramieniem Martin widział swoją siostrę, Aramintę, która robiła przepraszające miny. On i Araminta zawsze byli sobie bliscy. To naturalne, że będąc jedynymi dziećmi z pierwszego małżeństwa Philipa Davencourta, stali się sojusznikami i Martin był wdzięczny Aramincie za okazywane mu wsparcie i serdeczność.

Byli w kościele, gdzie za niecałe dziesięć minut miała się rozpocząć ceremonia zaślubin Eustacii. Dlatego też rozmowa polegała na dyskretnych posykiwaniach pani Havard i uprzejmych szeptach Martina w odpowiedzi. Pani Havard osaczyła bratanka w ławce i zawisła nad nim, przygważdżając go do miejsca zarówno potężnym ciałem, jak i siłą osobowości. Zmienił pozycję i założył nogę na nogę w nadziei, że będzie mu wygodniej. Liczył też na to, że ciotka trochę się odsunie. Wiało od niej silnym zapachem kamfory, od którego zawsze swędziało go w nosie.

– Jestem na twoje usługi, naturalnie, ciociu Davinio – szepnął uprzejmie – ale nie za bardzo wiem, o co ci chodzi. A dokładniej, co właściwie miałbym robić?

Davinia Havard westchnęła przeciągle.

– Liczę na ciebie, Martinie. – Dla podkreślenia szturchnęła go tłustym palcem w pierś. – Liczę, że nie dopuścisz, by ta przerażająca kobieta, Juliana Myfleet, zepsuła ślub Eustacii. Popełniłam błąd, pozwalając, by się tu zjawiła! Lady Lestrange właśnie opowiedziała mi, co ona zrobiła wczorajszego wieczoru na kolacji na cześć Andrew Brookesa. Słyszałeś o tym?

– Słyszałem? – mruknął Martin, jakby do siebie. Po czym uśmiechnął się smętnie do ciotki. – Obawiam się, że to widziałem, nie tylko słyszałem.

Araminta patrzyła na niego z wyrzutem i rozbawieniem. Pochyliła się do przodu i przenikliwym szeptem włączyła się do rozmowy.

– Martinie! Chyba nie chcesz powiedzieć, że byłeś na orgii u Emmy Wren? Jak mogłeś? Nie posądzałam cię o tak zły gust.

– Wyszedłem, zanim orgia się zaczęła – odparł Martin półgłosem, uśmiechając się do siostry. – Byłem tylko na przystawkach. Popełniłem ten błąd, bo słysząc, jak ktoś określił przyjęcia u pani Wren mianem stymulujących, pomyślałem, że chodzi o toczone tam rozmowy.