Ciężko było tutaj się wspinać. Pochylone, na pół leżące brzózki zagradzały co chwila drogę, od czasu do czasu pojawiały się na ścieżce małe lemingi i parskając wściekle, dzielnie domagały się, by intruzi opuścili ich teren.

To jakiś zaczarowany las, myślała Liv. Liście brzóz wyglądają jak złote pieniążki na aksamitnym kobiercu trawy, a jak pięknie mienią się głazy i kamienie!

– Jo! – zawołała. – Szlachetne kamienie! Znalazłam szlachetne kamienie!

Pokazywała mu wielki głaz, na którego powierzchni lśniły tysiące diamentów.

– To górski kryształ – wyjaśnił Finn. – Jest ich tu wszędzie mnóstwo. Jeśli macie czas i ochotę, to mogę wam pokazać całe skupisko takich kamieni.

– No, byle tylko nie za daleko – powiedział Jo.

– Nie, tylko kawałeczek stąd.

Odeszli od wodospadu i mogli teraz rozmawiać normalnymi głosami. Finn prowadził ich drogą pod górę.

– To jest tam, pomiędzy tymi wielkimi kamieniami. Ale idźcie ostrożnie, żeby nie skręcić nogi.

Złożyli plecaki na ziemi i z zapałem wspinali się pomiędzy skalnymi odłamkami. Z początku nie widzieli nic, ale potem Finn pokazał im dolną część sporego głazu i wszyscy stanęli niemal porażeni tajemniczym szlachetnym blaskiem, który płynął z maleńkich, sprawiających wrażenie oszlifowanych, sześcianów. Głazy były jak pokryte makatami górskich kryształów, tu i tam maleńkich, gdzie indziej znacznie większych, czasami zdarzały się nawet bardzo duże okazy, ale te nie były na ogół całkiem przezroczyste i nie mieniły się tak pięknie jak te najmniejsze.

Kilka drapieżnych ptaków krążyło nad głowami wędrowców i krzyczało ze złością.

– Co to za ptaki? – zapytała Liv Jo.

– To jastrzębie górskie – opowiedział. – Wygląda na to, że mają tu gniazdo. Mam nadzieję, że nie przestraszyliśmy ich za bardzo.

Oglądali kryształy jeszcze przez chwilę, a potem Jo i Harald zaczęli schodzić w dół. Harald zdenerwowany machał rękami, jakby chciał odpędzić ptaki.

– Nie mamy już czasu – ponaglał Jo. – Chodźcie, trzeba ruszać dalej.

Morten i Finn poszli za nim, a Liv, która znajdowała się najwyżej, zaczęła ostrożnie zsuwać się na dół.

Nagle zamarła. Ponad jej głową z góry zaczęły spadać kamienie, coraz więcej i więcej.

– Szybko, Liv! Uciekaj! – wołał Morten. – To kamienna lawina!

Liv spojrzała w górę. Ptaki wrzeszczały histerycznie i rzucały się do ataku na coś, co musiało się znajdować na niewielkim płaskowyżu, którego nie mogła stąd widzieć. Zdawało się, że atakują żywego wroga. I chyba tak naprawdę było, bo w pewnym momencie Liv zobaczyła, że sunie na nią tak wielka masa kamieni, iż mogło je zepchnąć tylko jakieś duże, żywe stworzenie. Jakiś potwór? Finn i Morten pędzili w dół, by uniknąć zasypania, ale zauważyła, że Jo biegnie do niej.

– Wpełznij pod tamtą wystającą skałę! – krzyczał.

Do tej chwili Liv stała jak sparaliżowana. Teraz rozejrzała się pospiesznie. Niedaleko niej znajdowała się duża wisząca skała czy też głęboka jama pod nawisem. Rzuciła się tam i zdążyła dosłownie w ostatniej chwili, bo zaraz potem pierwsze kamienie upadły u jej stóp, a wkrótce stoczyła się cała lawina. Jakiś wielki blok zleciał z hukiem, a za nim setki mniejszych głazów i skalnych odłamków. Tony kamieni rozpryskiwały się na wszystkie strony, wpadały także pod skałę, gdzie schroniła się Liv. Zasłaniała twarz rękami i modliła się w duchu, by wszystko jak najprędzej i dobrze się skończyło. Miała szczerą nadzieję, że czterech jej towarzyszy znajduje się w bezpiecznym miejscu na dole. W powietrzu pełno było białego pyłu i wkrótce dziewczyna zaniosła się strasznym kaszlem, z trudem łapiąc oddech. Jo! myślała zrozpaczona. Chciała wierzyć, że nic mu się nie stało, że zdołał umknąć przed lawiną.

W końcu szalony hałas ustał, powietrze stawało się powoli coraz bardziej przejrzyste i zrobiło się cicho, od czasu do czasu tylko mniejsze kamienie osuwały się z łoskotem.

Wszystko trwało nie dłużej niż pół minuty.

– Liv! – odezwał się głos z dołu.

– W mojej prochowni wszystko dobrze! – zawołała. – Jak tam z wami?

– Dobrze, dziękujemy – powiedział Jo. – Zaczekaj tam, gdzie jesteś. Idę po ciebie. Nie ruszaj się!

Siedziała bez ruchu, dopóki nie przyszedł i nie wziął jej za rękę.

– Chodź, Liv – powiedział łagodnie. – Pomogę ci zejść na dół. Tylko stąpaj ostrożnie!

Liv szła na chwiejnych nogach. Ocierała ręką zakurzoną twarz.

– Jak ja wyglądam? – zapytała z niepewnym uśmiechem.

Jo nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko do niej i z czułością pogłaskał ją po policzku.

– Pechowiec – szepnął.

Z wolna cała grupa podjęła dalszą wspinaczkę przez zasypaną teraz kamieniami okolicę.

– Ja tego naprawdę nie rozumiem – mówiła Liv w zamyśleniu. – Nigdy przedtem nie byłam do tego stopnia pechowa, w każdym razie nie przyciągałam aż tak nieszczęść. Przynajmniej nie w ten sposób. To znaczy bez mojej winy.

– Czy to było całkiem bez twojej winy? – zapytał Jo trzeźwo. – Weszłaś przecież najwyżej z nas wszystkich. Po prostu poruszyłaś jakiś kamień, który pociągnął za sobą lawinę.

Liv potrząsnęła głową.

– To nie ja poruszyłam ten kamień. Lawina przyszła z góry nade mną. Myślę, że spod szczytu.

– Możliwe, ale tak czy inaczej to my musieliśmy poluzować jakiś kamień niżej, który wywołał taką reakcję.

Liv nie była co do tego przekonana.

Ptaki, myślała gorączkowo. Górskie jastrzębie kogoś tam atakowały…

– No cóż – rzekła w końcu starając się, bez wielkiego powodzenia zresztą, obrócić wszystko w żart. – Tym razem przynajmniej mój plecak nie był w to zamieszany.

– Masz rację – roześmiał się Jo. – I możemy chyba powiedzieć, że skoro wszystkie dobre rzeczy występują po trzy, to złe też powinny chodzić trójkami. Czyli do trzech razy sztuka. Już trzy razy przytrafiło nam się nieszczęście, więc możemy spokojnie patrzeć w przyszłość.

Liv z wdzięcznością uścisnęła mu rękę.

ROZDZIAŁ V

Głodni i zmęczeni pokonywali dzielnie płaskowyż otoczony połyskującymi w słońcu szczytami. Liv wydawało się, że idą od wielu godzin, że cała wieczność minęła od czasu, kiedy wyszli z brzozowych zarośli, a przed nimi piętrzyło się jeszcze jedno strome wzniesienie porośnięte tym razem niższym brzozowym zagajnikiem. Miała jednak wrażenie, jakby nigdy nie mieli dojść do tego lasku. Płożące zarośla po prostu ich uwięziły, a pod krzakami sączyły się zdradliwe potoki, niekiedy wąskie o grząskich brzegach, kiedy indziej znowu szerokie i głębokie. Wędrowcy musieli w nich brodzić i wszyscy byli zamoczeni prawie do pasa, spodnie lepiły się do ciała.

Słońce schowało się za górski masyw na zachodzie i wysyłało stamtąd ku chmurom wiązki światła przypominające kształtem piszczałki potężnych organów. Na górze wiał zimny, przejmujący wiatr, gromadka miała przed sobą, od południowej strony, łańcuch nagich szczytów, ponurych i niepokojąco bliskich z błękitnymi plamami śniegu w żlebach i zagłębieniach. Nie chcę iść dalej, jeszcze nie tego wieczora, myślała Liv. Ja wiem, że musimy podejść do tamtego płaskowyżu, ale dzisiaj przeraża mnie to ponad wszelkie wyobrażenie. To nie są moje góry. Te tutaj są czarne i wysokie, złowieszcze.

Uświadomiła sobie, że musi być naprawdę głodna, bowiem piętrzące się przed nią trudności uznawała za niemożliwe do pokonania.

Morten i Finn narzekali na najrozmaitsze dolegliwości od chwili, gdy opuścili rozpadlinę z górskimi kryształami, a Harald był zlany potem i czerwony. Tylko Jo sprawiał wrażenie, jakby się dopiero co wybrał na niedzielną przechadzkę.

Teraz odwrócił się do reszty towarzystwa.

– Myślę, że możemy rozbić obóz na skraju tamtego lasu. Czas już chyba coś zjeść, nie wydaje mi się, że moglibyśmy jeszcze dzisiaj iść dalej.

– No, nareszcie coś mądrego – powiedział Finn z przekąsem.

Jo zaczekał na Liv.

– Radziłaś sobie dzisiaj świetnie – rzekł z uznaniem. – Szczerze mówiąc, najlepiej ze wszystkich. Nie jesteś zmęczona?

– Jeśli tylko zbliżysz się do mnie na wyciągnięcie ręki, to się rozpadnę w pył – oświadczyła zbolałym głosem. – Chociaż to był wspaniały dzień. Twarz mi płonie od słońca.

– Rzeczywiście, jutro będziesz całkiem brązowa. Wiesz co? Ja myślę, że ta wycieczka najlepiej zrobi Mortenowi. On prawie nie wychodzi na powietrze, całymi dniami przesiaduje nad swoją statystyką. Powinien się nauczyć, że w życiu najciekawsze jest to, co niespodziewane i zaskakujące. Ale… Ty najwięcej rozmawiasz z Haraldem, jaki on jest?

– Bardzo miły! Chociaż niespecjalnie rozmowny i chyba myślący też nie za bardzo, ale interesuje się moim życiem, tym, co robię, co lubię. Uważam, że to bardzo miła cecha.

Uśmiechnęli się do siebie i Liv odczuła jakby powiew, leciutkie wspomnienie tamtego wspaniałego porozumienia z pierwszego dnia ich znajomości.

Ale to wrażenie szybko zniknęło, Jo bowiem stwierdził:

– Oddanie cię całej i zdrowej ojcu będzie dla mnie wielką ulgą, Liv. Jakbym się pozbył kolosalnej odpowiedzialności. Bardziej wyczerpującej nerwowo wędrówki nie odbyłem chyba nigdy w życiu. Żeby tylko ta noc minęła spokojnie!

– Dlaczego miałaby nie być spokojna? – zdziwiła się Liv urażona. – Czy rzeczywiście byłam dotychczas aż taka kłopotliwa?

– No, w każdym razie niełatwo jest się tobą opiekować – westchnął. – Spadasz z samochodu, trzymasz żmije w plecaku i spuszczasz kamienne lawiny. Uważasz, że to drobiazgi?

– Nie – bąknęła zgnębiona. – Oczywiście, że nie.

Nareszcie doszli do lasu. Chłopcy bez słowa rzucili się na trawę, jakby już nigdy nie mieli wstać.

– Jeść – jęknął Finn. – A potem spać.

Zjedli bardzo obfity obiad – gotowe dania z puszek, a potem urządzili sobie legowisko. Jo i Harald zbudowali szałas z brzozowych gałęzi w czasie, gdy reszta przygotowywała posiłek. Śpiwory leżały w rzędzie, gotowe do spania.

– Hurra! – zawołał Finn. – Wspanialszego posłania chyba nigdy nie miałem!

– Chwileczkę, Finn! – zatrzymał go Jo. – Czy pozmywaliście i posprzątaliście po obiedzie?

– Tak – zapewniała Liv. – Tylko ja nie mogę znaleźć mojego fińskiego noża. Tak ciemno, że już nic nie widać.

– Poszukamy rano – pocieszył ją Jo. Kieszonkową latarką oświetlił wnętrze szałasu. – Liv, ty wejdź pierwsza i połóż się przy samej ścianie. Jak już będziesz w śpiworze, zawołaj nas i odwróć się grzecznie. Jesteś gotowa?

– Oczywiście! – Liv przebrała się szybko w dres i wślizgnęła do śpiwora. Uważała, że to wszystko jest nadzwyczajne, podniecające. – W porządku! – zawołała. – Ja już śpię!

Słyszała, jak tamci się rozbierają w ciemnościach. Deptali sobie nawzajem po nogach, pokrzykiwali na siebie i poszturchiwali się, w końcu jednak zaległa cisza.

– Czy mogę włączyć tranzystor? – zapytał Finn.

– No, skoro koniecznie musisz, to na pięć minut. W przeciwnym razie umrzesz nam tu z braku duchowej strawy – roześmiał się Jo. – Liv, możesz się już odwrócić.

– Nie mogę – jęknęła. – Ja nie umiem się obracać w śpiworze. I zawsze rano budzę się z zamkiem na plecach i twarzą w poduszce.

Jo wsparł się na łokciu i obrócił ją jak na pół usmażonego śledzia na patelni.

– Musisz leżeć właśnie tak, bo za mało miejsca.

Jo ułożył się znowu, tyłem do niej, a Liv wpatrywała się przez jakiś czas w jego ciemniejące w mroku plecy. Finn wyłączył radio, oczy Liv zamykały się same, ogarniało ją przemożne zmęczenie.


Najpierw uświadamiała sobie jakiś nieokreślony ból w plecach. Po chwili, kiedy już się rozbudziła, ból wydał się silniejszy, ale też wyraźniej umiejscowiony. W końcu zdała sobie sprawę, że coś piecze ją okropnie pod prawą łopatką. Jęknęła cicho.

– Jo! – zawołała półgłosem, przestraszona.

Odwrócił się w jej stronę.

– Co się stało?

Szary brzask przedzierał się już przez liście drzew ponad nimi.

– Nie mogę się ruszyć. Próbowałam, ale zdaje mi się, jakby mi coś tkwiło w plecach. To okropnie boli! Czy nie mógłbyś zobaczyć, co to?

Jo pochylił się nad nią i jęknął ze zgrozą.

– Nie ruszaj się, Liv. Leż spokojnie!

Przyciągnął ją ostrożnie bliżej siebie i rozpiął zamek jej śpiwora.

– Jo, to mnie okropnie boli – powtarzała.

Finn obudził się także.

– Co się dzieje? Dlaczego tak hałasujecie?

– Ciii – syknął Jo, ale Morten i Harald też już nie spali. Zaciekawieni dopytywali się, co się stało.

– Znaleźliśmy finkę Liv – wyjaśnił Jo. – Była tu wbita trzonkiem w ziemię, a ostrze skaleczyło Liv w plecy.

– Co ty mówisz? – zawołał Harald. – Ależ to mogło…

– Tak jest. Gdyby Liv przewróciła się na plecy, to ostrze wbiłoby się jej w płuco – rzekł Jo sucho. – Poświeć mi, Morten!

Morten wyjął latarkę.

– Ona ma skaleczone plecy! – zawołał przestraszony.

– Owszem, ale niezbyt głęboko. Przynieś mi środki opatrunkowe! Rzeczywiście nie niesiemy ich bez potrzeby. Co chwila kogoś trzeba opatrywać.